poniedziałek, 29 grudnia 2008

29 grudnia W strone Mali

Jechalismy dzis caly dzien na wschod Mauretanii, po drodze oprocz wielbladow na szosie, zdechlych krow i oslow, wiele atrakcji nie bylo. Zdjecia dorzucimy juz w Bamako, w Mali. Odezwiemy sie tez prawdopodobnie dopiero stamtad, bo tu juz coraz mniejsze miasteczka i wioski i z netem moze byc problem. W niedziele planujemy dotrzec do stolicy, wiec czekajcie cierpliwie na kolejne opisy przygod, bo takie na pewno beda...

niedziela, 28 grudnia 2008

28 grudnia - Nawakszut reaktywacja

Rankiem, po zjedzeniu śniadania (jeszcze zapasy z Polski), dolaliśmy do Montka 40 litrów paliwa, 20 to jeszcze polska benzyna, a 20 z Maroka. Tutaj już niestety nie ma benzyny bezołowiowej, więc lejemy ołowiówkę, która na dodatek jest bardzo marnej jakości: pewnie część z Was pamięta zielone paliwo z lat 80-tych, które miało całe 76 oktanów. Tutaj paliwo chyba nie jest wiele mocniejsze, gdyż zawory w Montku zaczęły grać lepiej niż filharmonia śląska i częstotliwość zmiany biegów zaczęła być nużąca. Mamy wielką nadzieję, że w Mali polepszy się jakość benzyny, która ma być niestety droższa niż tutaj.
Jesteśmy z powrotem w Nawakszut, w naszym fajnym hosteliku z WiFi. Jutro rano jedziemy w stronę granicy z Mali, ale mamy do pokonania ponad 1000km, więc pewnie sama droga zajmie nam ze 2 dni, co zresztą potwierdza przewodnik. Przed granicą chcemy jeszcze odwiedzić jedną oazę na Saharze. Najprawdopodobniej koło czwartku przekroczymy granicę z Mali.

27 grudnia – Camel Trophy


Rano obudziły nas muchy, które bzyczały tak, że umarły by się z tego obudził. Na śniadanie Ahmed poczęstował nas makaronem z sardynkami i kawą z mlekiem. O 8 ruszyliśmy na pieszy podbój Sahary. Szły z nami 2 wielbłądy, ale jeden nieosiodłany, taka rezerwa, gdyby pierwszy się za bardzo zmęczył. Wielbłądy prowadził ich przewodnik, a z nami szli Ahmed i jego brat. Na pustyni zasada jest taka, że wielbłądy są od noszenia bagażu, a ludzie idą obok nich, ale że my bagażu nie mieliśmy, mogliśmy też na nie wsiadać.
Jako że dzień wcześniej przyleciał długo oczekiwany samolot z turystami francuskimi, o tej samej porze co my wyruszyło kilka dużych grup, na szczęście po krótkim czasie rozeszliśmy się w różnych kierunkach. Po 3 godzinach marszu (12-15 km, w zależności od obranej trasy) dotarliśmy do oazy. Bardzo malowniczo położona pomiędzy wydmami. Jak przystało na oazę – obfituje w wodę. Studnię wystarczy wykopać tam na głębokość 4m, żeby dotrzeć do źródła wody, a na przykład w Chinguetti często 30m głębokości nie wystarcza, żeby dokopać się do wody. Wysokie palmy daktylowe dają dużo cienia i jest pod nimi naprawdę chłodno. Co do chłodu – teraz jest najzimniejszy czas w Mauretanii, o czym już pisaliśmy, i rdzennym mieszkańcom pustyni jest teraz zimno, pomimo 30-35 stopni w ciągu dnia. Nasi przewodnicy byli poubierani następująco: 2x t-shirt, na to bluza, a na to jeszcze wiatrówka. Na głowie obowiązkowy turban. I w ogóle się nie rozbierali w czasie marszu, mimo że było gorąco (dla nas). Z kolei my dla ochłody skorzystaliśmy z dobrodziejstwa oazy i basenu, który tam był. Gliniana wanna ok. 2x3m wypełniona wodą. Na dnie piasek. Nie była to krystalicznie czysta woda, ale ważne, że zimna, więc nie wybrzydzaliśmy i wskoczyliśmy do środka. Po godzinnym ochładzaniu się, Ahmed zaserwował obiad: taki sam jak śniadanie, czyli makaron z sardynkami i odrobiną pomidora bodajże. Około 15 udaliśmy się w drogę powrotną. Tym razem chcieliśmy już wykorzystać wielbłądy w większym zakresie, bo w tamtą stronę, tylko na ostatnim odcinku wsiadłam na chwilę. W tym przypadku jazda była dość przyjemna (dużo wygodniejsze siodło niż na pustyni Thar w Indiach), o ile wielbłąd nie stroi fochów i nie próbuje siadać, bo gdyby się w tym momencie nie trzymać siodła, można się nieźle poturbować.
Po trzech godzinach marszu dotarliśmy z powrotem do Chinguetti. Ahmed zapraszał nas ponownie na nocleg do siebie i na kolację do Aishy, ale podziękowaliśmy serdecznie, bo po pierwsze, chcieliśmy wziąć prysznic, a po drugie w końcu coś dobrego zjeść. Nasz znajomy Corrado z Włoch już wcześniej polecił nam oberżę, w której on mieszkał, do tego za przystępną cenę, tam też się udaliśmy. Właściciel Abdu serwował również posiłki, a że Corrado je polecał, skusiliśmy się także na kolację. I to był dobry wybór. Ksour, kuskus z rodzynkami, gulasz z kurczaka świetnie doprawiony. Po pustynnej wędrówce było to bardzo dobre ukoronowanie dnia. Po deserze dołączyła do nas 17-letnia żona Abdu, Nana, z półroczną córką. Abdu kupił Nanę za 1 wielbłąda jak miała 15 lat. Przy 'zakupie' podpisał z rodziną kontrakt, że nie weźmie sobie kolejnej żony, mimo, że zezwala mu na to religia. Ale Abdu to Casanova z Chinguetti (bez kilku zębów na przedzie, wzrost 155cm) i wymyślił sobie plan, że najpierw będzie miał 3-4 dzieci z obecną żoną, a potem pojmie następną, też oczywiście 15-16 latkę. Już tłumaczę w czym tkwi sedno sprawy. W Mauretanii i kobieta i mężczyzna może się rozwieść ze współmałżonkiem, ale robią to tylko kobiety, które mają maksymalnie dwoje dzieci. Jeżeli ma już więcej niż dwójkę, nie zrobi tego, ponieważ nie ma już żadnych szans na ponowne zamążpójście, rodzina też nie będzie chciała jej przyjąć z taką gromadką, a ona sama na siebie i dzieci nie zapracuje, bo tylko nikły procent kobiet tutaj wykonuje pracę zawodową. Więc Abdu ma taki właśnie plan: jak obecna żona będzie miała już 3-4 dzieci, to kontrakt, który podpisał z jej rodzicami oficjalnie złamie, pojmując kolejną żonę, a Nana się nie będzie mogła temu sprzeciwić, bo nie będzie miała jak utrzymać dzieci.
Takie spotkania są szalenie interesujące, bo w ten sposób można się dowiedzieć prawdziwych historii ludzi, którzy tutaj żyją. Abdu, mimo że posiada 2 oberże i kilka domów, wcale nie jest zamożnym człowiekiem, bo jest niestety jedynym synem w swojej rodzinie, więc na nim spoczywa utrzymanie rodziców i pozostałych niezamężnych sióstr. Zaczęliśmy Abdu i Nanie pokazywać zdjęcia, które mamy na laptopie z naszego mieszkania, urodzin, wesel itp., żeby im też przybliżyć trochę naszą odmienną kulturę. Oglądanie zdjęć skończyło się na tym, że Abdu chciał kupić większość naszych koleżanek na kolejne żony (maksymalna kwota sięgnęła nawet 200 wielbłądów za Karolinę:). Nana nie pozostała mężowi dłużna i chciała w pakiecie kupić Michała i Mikusia za 40 wielbłądów. A jak zobaczyła tors Mikusia, to aż piszczała z uciechy:)
Nasz wesoły wieczór zakończył się późno, ale takich chwil nie warto skracać, bo pozostawiają niezapomniane wrażenia. Jutro z samego rana ruszamy z powrotem do Nawakszut.

26 grudnia – Ouadane






Pojechaliśmy dziś do oddalonego o 140km od Chinguetti miasteczka Ouadane. Droga była okropna, po garbach na drodze nie dało się po prostu jechać. Często zjeżdżaliśmy na bok, widząc ślady innych samochodów, które też próbowały omijać ten koszmar, żeby im się auta nie rozleciały. Dobrze, że dzień wcześniej przymocowaliśmy drutami kratę wlotu powietrza z przodu samochodu, która nam się trochę już obluzowała, bo na pewno by na tej drodze odpadła. A i tak puścił nam jakiś spaw w tłumiku albo dziurę zrobiliśmy o jakiś kamień, bo Montek wydaje dźwięki jak po home tuningu.
Miasteczko Ouadane to kolejna oaza. Została założona w XII wieku przez Berberów i przez wiele wieków stanowiła ważny punkt tranzytowy dla karawan przewożących złoto, sól i daktyle. Do dziś zachowały się bardzo malownicze ruiny starego miasta. W drodze powrotnej zatrzymaliśmy się na mały obiad w przydrożnej restauracji. Zaserwowali nam lokalny przysmak: ksour – naleśnik na słono, zrobiony z ciemnej mąki, podawany z gulaszem warzywno-mięsnym. Bardzo pyszna potrawa. Jeszcze chyba tego nie pisaliśmy, ale w tej części świata (jak i zresztą w Azji), ziemniak traktowany jest jako zwykłe warzywo, na równi z marchewką czy kapustą, tak więc występuje jako składnik wszelkich warzywnych mieszanek. Te z kolei je się z ryżem, chlebem czy innymi tzw. 'zapychaczami', ale ziemniak w tej roli nie występuje.
Niestety do Chinguetti musieliśmy wracać tą samą koszmarną drogą, chyba że zdecydowalibyśmy się na wzięcie przewodnika, który by nam wskazał drogę przez pustynię, ale po przygodach w parku mamy na razie dość jeżdżenia po piasku.
Wieczór spędziliśmy znów u Aishy, jedząc tym razem tagine z kozy. Jednak części kozy, które zostały użyte do przygotowania potrawy odbiegają od tego, co jestem w stanie przełknąć i na Filipa talerzu wylądowały jelita, ogon i inne dziwne kawałki kozy. Filip dzielnie poradził sobie z jedzeniem i pokazał zadowolonej gospodyni pusty talerz. Jak do tej pory, to było nasze najgorsze jedzenie. W kolacji uczestniczyli też dwaj Amerykanie, podróżujący po świecie od 10 miesięcy. Dali nam kilka cennych rad dotyczących Mali, skąd właśnie przyjechali.
Na nocleg zostaliśmy zaproszeni do Ahmeda, z którym jutro mamy się udać na wycieczkę po pustyni na wielbłądach, do oazy, gdzie podobno jest basen!
Domostwo Ahmeda okazało się bardzo tradycyjne – układ podobny jak u Aishy. Spaliśmy w dużym pokoju, chyba gościnnym, gdzie czuło się mocno zapach kóz, a much latało setki. Wychodek, gdzie mieliśmy się też myć, odstraszył nas od wszelkich ablucji i zadowoliliśmy się wilgotnymi chusteczkami dla niemowląt, których na szczęście wielką paczkę wzięliśmy z domu.

25 grudnia - Chinguetti






Rankiem opuściliśmy Nawakszut w kierunku północnym na płaskowyż Adrar. Czytając relacje innych wypraw, które odbyły się na tych terenach, to właśnie tam najwięcej samochodów miało problemy z przegrzewaniem się. W porze gorącej temperatury przekraczają 50 stopni w cieniu. Na szczęście my jesteśmy w Mauretanii w najchłodniejszym okresie i na płaskowyżu Adrar temperatury spadają tylko do 35 stopni, a w nocy nawet do 20. Tak więc Montek nie miał problemów z wysoką temperaturą i dzięki temu dotarliśmy sprawnie do celu. Jedyną niedogodnością była sama droga, która za miejscowością Atar z asfaltowej przechodzi w szutrowo-żwirowo-laterytową, a jej główną cechę stanowi tzw. tarka w poprzek drogi, co czyni jazdę uciążliwą dla pasażerów i zabójczą dla zawieszenia samochodu. Na dość krótkim odcinku droga jest pokryta asfaltem (wspina się mocno w górę) – i tu ciekawostka: zrobili ją Chińczycy w zamian za prawo połowu ryb w Mauretanii.
Do miasta docelowego, którym jest Chinguetti dotarliśmy po 7 godzinach jazdy. Ta miejscowość swego czasu stanowiła perłę tej ziemi, będąc VII najważniejszym miastem islamu, gdzie mieściło się 25 szkół koranicznych oraz 12 meczetów, a każda karawana (niektóre liczące nawet do 30 000 wielbłądów) zatrzymywała się w tej oazie. Miasto słynie też z kilku bibliotek przechowujących stare islamskie inkunabuły. W okresie prosperity żyło tam 20 000 mieszkańców. Dziś pozostało już tylko 1500 osób, które żyją głównie z turystyki. Niestety ta ostatnia od zeszłego roku mocno podupadła. Do 2007 z Francji były regularne tanie loty do Ataru (80km dalej) i stamtąd Francuzi tłumnie jeździli na zorganizowane wycieczki do Chinguetti i innych pobliskich osad. Jednak zeszłoroczne zabójstwo czwórki francuskich turystów na terytorium Mauretanii, późniejsze ataki tych samych muzułmańskich ekstremistów na wojska mauretańskie na pustyni, czego skutkiem było odwołanie rajdu Paryż-Dakar, spowodowało, że Francuzi momentalnie wstrzymali prawie wszystkie wycieczki do Mauretanii, pomimo tego, że ekstremiści jak na razie zostali uciszeni. Małe miejscowości, jak właśnie Chinguetii, bardzo na tym cierpią.
Spacerując po starym mieście, które w przewodniku zostało bardzo barwnie opisane, a w rzeczywistości okazało się raczej zbieraniną budynków zbudowanych z kamienia, gliny i łajna, posiadających tylko drzwi od strony ulicy, zaczepił nas pewien mężczyzna, który zaproponował nam domowe jedzenie po dobrej cenie. Oczywiście z takiej okazji należy skorzystać. Umówiliśmy się, że za godzinę, po zwiedzeniu starego miasta, przyjdziemy we wskazane miejsce. Tak też zrobiliśmy. Ahmed zabrał nas do domu swojej znajomej - Aishy. Okazało się, że te wszystkie drzwi, które widać z ulicy są drzwiami na podwórka. Wokół takiego podwórka są wejścia do różnych pomieszczeń mieszkalnych oraz dla zwierząt, pośrodku ujęcie wody, w rogu toaleta itp. Ahmed zaprowadził nas do jednego z pokoi. Gliniana podłoga przykryta dywanem, gołe, gliniane ściany. Nie używa się tutaj stołów i krzeseł, jedzenie spożywa się na podłodze, opierając się o poduszki, a śpi się albo bezpośrednio na ziemi albo na materacu. Jako wyposażenie służyła półka zrobiona, jakżeby inaczej – z gliny. Często w pokojach nie ma okien, a jeżeli są, to są malutkie i położone blisko ziemi. Gospodyni Aisha zaserwowała nam kuskus z kurczakiem i warzywami (raczej średni), a na deser herbatę. Najlepsze miało nastąpić: Aisha wyciągnęła bęben i zaczęła grać. Ubrali mi na głowę turban, założyli kaftan i zaczęłam tańczyć z córką Aishy. W następnej kolejności udało im się nawet wyciągnąć Filipa, który tańczył z mężczyznami (w międzyczasie dołączył do nas jeszcze Włoch). To nie lada wyczyn, biorąc pod uwagę jego zamiłowanie do tańca. Po sesji tanecznej gospodarze poprosili nas o zaśpiewanie jakiejś polskiej piosenki. A jako, że to czas świąteczny, zaśpiewaliśmy kilka kolęd. Na koniec Aisha zaproponowała zrobienie mi malunków z henny na dłoniach, ale nie będąc zwolenniczką tego typu 'makijażu dłoni' wymyśliłam w żartach, żeby Filip kazał sobie namalować „R” (dla niewtajemniczonych – symbol jego ukochanej drużyny piłkarskiej). Oczywiście Filipowi pomysł się bardzo spodobał. Miał nawet przy sobie naklejkę z logo klubu, która posłużyła jako wzór. I tym sposobem Aisha po raz pierwszy robiła mężczyźnie hennę, i to nie byle jaką:) Na koniec Filip podarował jej naklejkę (wlepka z napisem 'Ruch Pany'), a ona przykleiła ją na honorowym miejscu na ścianie w pokoju, obok zdjęć swojej rodziny!! Powiedziała, że każdemu gościowi będzie teraz ten prezent pokazywała. Filip w zamian za swój upominek dostał od niej szal, z którego można zrobić turban. Przesympatyczny wieczór. Na jutro umówiliśmy się znów na kolację i spotkanie, pomimo nie najlepszej kuchni Aishy.

środa, 24 grudnia 2008

24 grudnia – Wigilia



Jak przystało na Wigilię, postanowiliśmy zjeść dziś kolację choć trochę przypominającą naszą polską, czyli składającą się z ryby, bo inne potrawy z naszych tradycyjnych dań są tutaj absolutnie niedostępne. Mieliśmy przygotowane przepyszne domowe pierniczki, które Monika piecze co roku na święta i nas obdarowuje, ale niestety – zostały przez zapomnienie w domu! I gdyby nie to, że przypomniało nam się o tym dopiero pod granicą niemiecką, na pewno wrócilibyśmy po nie. Tak więc została nam tylko ryba. W tym celu po południu (rano załatwialiśmy wizę do Mali – 1-miesięczna, 20E oraz spacerowaliśmy po stolicy) udaliśmy się na targ rybny w porcie. Przeżycie zapachowe naprawdę mocne. Wizualnie – zobaczcie sami powyżej. Dziesiątki gatunków ryb, sprzedawcy, najpewniej rybacy, którzy przed chwilą te ryby łowili, przekrzykiwali się wzajemnie, tasakami odcinali głowy rybom, zachwalali towar. Filip po długich targach dokonał zakupu ok. półmetrowej ryby (nie mamy pojęcia co to było, może Maciek i Jasiu po zdjęciu poznają) oraz kalmarów. Wcześniej zapytaliśmy kucharza w naszym hoteliku czy będzie mógł nam przygotować jakieś danie, jeżeli damy mu składniki. Przywieźliśmy więc nasz nabytek kucharzowi, a my w międzyczasie udaliśmy się na zasłużoną toaletę Montka. Po eskapadzie do parku z zewnątrz był calutki pokryty brudem, a w środku wszystko kleiło się od kurzu. Niech ma prezent na Gwiazdkę:) Ciekawostka – po przejechaniu 144km w ciężkim terenie, na napędzie na 4 koła, średnie spalanie wyszło w okolicach 12,6l/100km.
Do kolacji zasiedliśmy w okolicach pojawienia się pierwszej gwiazdki, czyli tutaj około 19:30. Zdjęciami udokumentowaliśmy tę egzotyczną wieczerzę. Jako że Mauretania jest krajem w 99% muzułmańskim, atmosfery świątecznej nie odczuliśmy tutaj w ogóle, oprócz momentów spoglądania do bloga na Wasze życzenia:) Kolację uprzyjemniał nam śpiew mułły wzywający do modłów wszystkich wiernych... Kulinarnie nasza potrawa wigilijna różniła się mocno od tego, czym dziś zastawione były polskie stoły. Potrawę, którą przygotował nam kucharz nazywa się tutaj, podobnie jak w Maroku, tagine – czyli mieszanka warzyw z dodatkiem w tym wypadku ryby i kalmarów, zapiekana w glinianym naczyniu. Papryka, pomidory, ziemniaki, ciecierzyca, groszek, marchewka, cebula z dodatkiem przypraw stworzyła świetną kompozycje, w której na plan pierwszy wybijał się smak kuminu (kmin rzymski), jednej z naszych najbardziej ulubionych przypraw. Może nie była to taka standardowa kolacja wigilijna, dla nas jednak była to namiastka tradycji. A jako, że monotonii nie lubimy była to całkiem fajna odmiana. Jako opłatek posłużyła nam bagietka (Szole, dzięki za pomysł).
Teraz właśnie niemiaszki zaprosili nas do choinki. Przywieźli ją ze sobą (plus sporo alkoholu) starym mercedesem 124 i jeszcze starszą BMW z przyczepką. Tak więc bierzemy nasze marokańskie wino i idziemy się przyłączyć.
Jutro ruszamy w kierunku oaz na pustyni, jednak podobno teraz ma to już być normalna asfaltowa droga, nie na azymut przez pustynię. Inshallah....

23 grudnia - In Montek we trust!









Pobudka o 6:14 rano, żeby się przygotować do wypłynięcia łodzią o godzinie 7. Oczywiście z 7 robi się 8, bo nasi łódkowi macherzy mają czas i od 6:50 kwitniemy czekając aż ktoś się zjawi. Łódź, którą mamy wypłynąć, to prawdziwa tradycyjna łódź rybacka, zwana lanche, około 20-metrowa, z żaglem, oczywiście ręcznie szytym. W środku sieci, pełno łusek i miły zapaszek rybny. Nasi majtkowie to 2 młodych lokalnych chłopaków, to prawdopodobnie Haratyni. Po francusku znali słowo bon i pas bon, więc nasza konwersacja odbywała się na migi. Wytłumaczyliśmy im na mapie, dokąd chcielibyśmy pojechać, oni mądrze kiwali głowami, że rozumieją. Po 'wystartowaniu' łódki, okazało się, że te wysepki, do których chcielibyśmy dotrzeć, nie są w zasięgu jednodniowej wycieczki, bo nasz wehikuł wodny poruszał się z prędkością maksymalnie 3-4km na godzinę. Na szczęście ptaki można zaobserwować i na bliższych mieliznach i wysepkach. Do Parku Banc D'Arguin emigrują ptaki z całej Europy oraz część z Ameryki Północnej. Można tam wypatrzeć kilkadziesiąt gatunków, z których dla nas najbardziej atrakcyjne są flamingi, i tak też wytłumaczyliśmy majtkom, że mają płynąć w okolice, gdzie można spotkać flamingi. Po jakiś 3 godzinach pływania, dotarliśmy do wysepki, gdzie brodziły w wodzie czaple, pływały kormorany i pelikany oraz pomniejsze ptaszki. Akurat te ptaki to dla nas nie nowość, bo w tym roku widzieliśmy ich całe mnóstwo w Delcie Dunaju w Rumunii (Ula i Krzysiu – tym razem nie było tak strasznie zimno, wystarczył tylko polar:). A flamingów jak nie było, tak nie ma. Widząc porywające tempo naszej łodzi, nie wiedzieliśmy jakie są szanse, żeby dopłynąć gdziekolwiek, gdzie można zobaczyć te różowe ptaki. A czas coraz bardziej nas naglił, bo mając na uwadze wczorajszą eskapadę, chcieliśmy mieć przynajmniej 3 godziny na przejazd przez pustynię z powrotem do drogi głównej, zanim zapadnie zmrok. Ale mieliśmy szczęście – w trasie powrotnej udało nam się zobaczyć parę niewielkich grup flamingów brodzących w wodzie. Nie było to to, na co miałam nadzieję – całe klucze lecących flamingów, bądź bardzo gromadnie brodzących przy brzegu, ale zawsze coś... Widać po takie widoki trzeba się udać do Miami albo jeziora Nakuru w Kenii. Najprzyjemniejszą częścią wycieczki było gotowanie przez naszych majtków ryb oraz ryżu, a także częstowanie nas raz po raz świeżo przygotowaną herbatą. Po 8 godzinach pływania dotarliśmy, już trochę zaniepokojeni późną godziną, do osady, w której czekał na nas Montek. Szybko uregulowaliśmy należność za łódkę oraz spanie w namiocie i ruszyliśmy w drogę powrotną, która wg słów mieszkańca osady, miała trwać około 2 godzin. Przy wyjeździe udało nam się znaleźć świeże ślady samochodu, który jechał na ten sam azymut, co my, i postanowiliśmy się ich trzymać. Były momenty, że ślady stawały się mniej wyraźne, ale cały czas udawało się je odnaleźć. Na twardszych odcinkach Filip rozwijał prędkość do 90km/h! Czuliśmy się trochę jak na rajdzie Paryż-Dakar. Niesamowite przeżycie. W pewnym momencie, jadąc przez dość głębokie piaski, Montek zaczął się dość mocno nagrzewać. Jak tylko dotarliśmy do twardszego i płytszego fragmentu, zatrzymaliśmy się, nie wyłączając silnika Filip otworzył klapę, a ja włączyłam ogrzewanie. Temperatura szybko spadła. Postanowiliśmy na ogrzewaniu jechać już do końca, żeby nie ryzykować ponownego przegrzania w nieodpowiednim momencie, gdzie zatrzymanie groziłoby zakopaniem się. W pewnym momencie dotarliśmy nawet do drogowskazu pustynnego, który upewnił nas, że jedziemy w dobrą stronę. Chwilę za tym drogowskazem zaczynały się coraz wyższe wydmy, i gdyby nie pewność, że jak jest drogowskaz i są ślady kół, to to musi być dobra droga, chyba byśmy się wycofali. Wjeżdżaliśmy na wysoką wydmę, typu tych, które są na obrazkach przedstawiających prawdziwą pustynię. Montek ciągnął uparcie w górę, Filip kurczowo trzymał kierownicę i koncentrował się na podjeździe, ja trzymałam się rączki na drzwiach bocznych, cała blada, wiedząc czym grozi zakopanie się w piachu w tym momencie. Ale oczywiście Montek i Filip dali radę, wjechaliśmy i zjechaliśmy z wydmy, a za parę kilometrów ukazała się już droga asfaltowa, która była naszym celem. Jechaliśmy godzinę tylko, pokonując 57km po pustyni. Na koniec dopompowaliśmy z powrotem opony, trochę poukładaliśmy graty, które się mocno poprzemieszczały podczas podskoków samochodu i ruszyliśmy w 240km trasę do stolicy – Nawakszut. Po 3 godzinach jazdy dotarliśmy do celu i znaleźliśmy super zajazd, w którym zatrzymują się głównie offroadowcy. Mają tutaj nawet WiFi! Wyczerpani, zmyliśmy z siebie piaski Sahary i udaliśmy się na zasłużony odpoczynek.

22 grudnia – Operacja „Pustynna burza”







Ruszyliśmy z małym poślizgiem, ale udało nam się rano wysłać trochę info na bloga, a poza tym znaleźliśmy informację turystyczną odnośnie naszej planowanej wizyty w Parku Narodowym Banc d'Arguin (co nie było łatwe, bo się przenieśli i w przewodniku były stare dane). Okazało się, że musimy przejechać około 230km w stronę stolicy i później odbić w Saharę. Ja sobie, nie wiem dlaczego ubzdurałem, że ma to być tylko 7km po Saharze, więc zero stresiku. Jak dojechaliśmy do „rozjazdu” to Ala powiadomiła mnie po rozmowie ze strażnikiem, że mamy do przebycia około 50km po pustyni! (komentarz Ali: już po rozmowie w informacji turystycznej i zobaczeniu mapy wiedziałam, że to ma być ok. 50km, ale po co Filipa zawczasu stresować, jeszcze by nie chciał mnie do tych ptaków zawieźć...:) W tym momencie ciśnienie trochę skoczyło, no ale byliśmy już za daleko żeby się wycofać. W informacji zaopatrzyliśmy się w dość szczegółową mapę parku 1:200 000, mieliśmy także kompas, więc ekwipaż się nadawał. Po przejechaniu chyba z 400m i zgubieniu śladów tej „oczywistej” drogi wróciliśmy do naszego strażnika, który już wcześniej oferował nam przewodnika. Zawołał jakiegoś ludka i zaczęła się rozmowa o cenie. Chłopina zawołał 50E, a po kilku minutach obniżył do 40E twierdząc, że za mniej nie pojedzie, bo nie ma jak później wrócić. No ale to jednak nadal za wiele, a poza tym ta droga ma być oczywista. No nic, raz kozie śmierć. Decydujemy się, że jedziemy sami, a ja po wcześniejszej przygodzie z piachem, wiedziałem że to będzie droga przez mękę. Zaczęliśmy od wyłączenia muzyki, a ciśnienie zaczynało być coraz większe. A propos ciśnienia, to spuściliśmy trochę powietrza z kół i Montek zdecydowanie lepiej zaczął przebijać się przez piach. Mieliśmy znaczny zapas wody, a to najważniejsze. Oczywiście już po kilku kilometrach zupełnie potraciliśmy ślady i zaczęliśmy się kierować kompasem. Ślady pojawiały się i znikały. Po przejechaniu 30km dojechaliśmy do namiotu, przy którym stał pick-up. Właściciel powiadomił nas że do „naszej” osady jest jeszcze 50km i nie jedziemy w najlepszym kierunku! No czole zaczęły się gęsto pojawiać krople potu. Przejechaliśmy 30km, a dystans w rzeczywistości się nie zmniejszył. To już zupełnie nie było śmieszne, a wizja zakopania się Montka w tym piachu, przysparzała mi siwych włosów. Montek ciągnął na cztery koła, w kabinie było coraz cieplej, a najgorsze było to, że zachód słońca też nie był naszym sprzymierzeńcem. Robiło się coraz ciemniej. Ala starała się nas prowadzić trochę po mało widocznych śladach, trochę na azymut, wiedząc, że na zachodzie jest ocean i prędzej czy później, jadąc w linii prostej, musimy do niego dojechać. W niektórych momentach moc i prędkość samochodu znacznie spadała i musiałem żyłować naszego biedaka na wysokich obrotach na drugim biegu. Prawdę mówiąc jazda po piachu szła mi już lepiej niż za pierwszym razem, co nie oznacza, że było to dla mnie przyjemnością. W sumie to dość ciężka praca fizyczna, gdzie kierownicę trzeba trzymać z całych sił i mocno kontrować, gdyż koleiny w piasku rzucały samochodem na wszystkie strony. Kilka razy wyskoczyliśmy na wydmach dość konkretnie uderzając głowami w podsufitkę, ja jednak wolałem jechać szybciej, niż zakopać się w piachu. W aucie wszystko zaczęło zgrzytać i piszczeć, ja już słyszałem jakieś stukania w zawieszeniu, ale to chyba raczej strach i imaginacja wzięły górę, jak to mawiał nasz kolega. Jechaliśmy dalej, a oceanosa jak nie było tak nie ma. Po drodze spotkaliśmy jeszcze pasterzy owiec czy wielbłądów (cholera wie czego) którzy wskazali nam niby kierunek, a my ich za to obdarowaliśmy misiami sagowymi, pocztówkami z miasta Ruda Ślaska i innymi gadżetami – zdjęcie powyżej. Niestety na wiele się to nie zdało. Już w zasadzie pogodzeni z nocą na pustyni zobaczyliśmy wreszcie ocean!!!! Hurra! Wspaniale, teraz jeszcze tylko trzeba znaleźć jedną z osad! Teraz już kompletnie nie zależało nam na tej zaplanowanej na początku, każda będzie dla nas zbawieniem! Jedziemy w lewo, ocean mamy po prawej są całkiem wyraźne ślady, ale Montek zaczyna się coraz głębiej zapadać. Natychmiast podejmuję decyzję o odwrocie. Piasek jest znacznie ciemniejszy i wilgotny, a to oznacza, że jest odpływ i jeszcze niedawno pod nami była woda. Taki teren zdecydowanie do mnie nie przemawia i wycofujemy się. Ogólnie dochodzimy do wniosku, że powinniśmy jechać jednak w drugą stronę, więc zawracamy i ruszamy. Po przejechaniu kilku km, znów zmiana decyzji. Wracamy i jedziemy tak jak wcześniej. Cały czas mamy ocean to po prawej, to po lewej w zależności od tego, w którą stronę się kierujemy. W zasadzie spędzenie nocy w aucie na wiele się nie zda, bo rano nadal nie będziemy wiedzieli, gdzie jechać. Teoretycznie i w prawo i w lewo powinniśmy wzdłuż oceanu dojechać do jakiejś osady, ale na pustyni to chyba wszystko jest teoretycznie. Tym razem już wytrwale jedziemy wzdłuż wody, mając ją po prawej. Zaczyna szarzeć za oknem. Moja myśl jest tylko jedna, kiedy to się ku..a skończy!!!! Już mam serdecznie dość tej piep.....j pustyni! Piach wdziera się wszędzie. Czuję, że jest mi coraz cieplej, pomimo tego, że na dworze się ochładza. Dla nich oczywiście ta droga miała być jasna i czytelna, a my już po kilkunastu kilometrach byliśmy w ciemnej du..e, to znaczy na środku pustyni, bez żadnego punktu odniesienia. W sumie wydawało się, że cały czas jedziemy do przodu, a pewnie z lotu ptaka było dopiero widać jak kluczymy. Na pustyni utrzymywanie kierunków jest strasznie złudne. A ja sobie pomyślałem: zamiast pić piwo spokojnie w Sopocie na molo to tobie debilu się zachciewa ekscesów! Najlepiej jak się teraz zakopiesz, i nawet sto kameli tego 2,5–tonowego smoka z piasku nie wyciągnie! Albo urwij koło na tych wydmach! No piękne wizje.....Cholera, kiedy to się skończy!!!! Mamusiu ja już będę grzeczny, tylko niech się ta cholerna pustynia już skończy....A licznik pokazuje przejechanych już ponad 80km! Jak dobrze, że mamy jeszcze sporo paliwa w baku i 60litrow w baniakach! Jedziemy kolejne kilometry już zupełnie nic nie mówiąc do siebie, każde w duchu modląc się o dotarcie do jakiejś ludzkiej osady. Atmosfera jest gęsta i strach jest naszym trzecim pasażerem. Nagle pada pytanie, co to jest, czy to nie jakiś namiot? Jedziemy kolejne kilkaset metrów, tak to chyba jakaś osada. Jest nadzieja, nadzieja zawsze umiera ostatnia! Jest, patrz, bocian, bocian, jak on żyje to i my możemy!!!! Lamia ściągaj te pilotkę!!!! Jest, jest, wspaniale, fantastycznie, idealnie (pewnie można tu jeszcze sto przymiotników dać, ale żaden z nich nie odda tej olbrzymiej ulgi, radości i tego pięknego uczucia jakie nam towarzyszy – dokładnie coś takiego jak Maks i Albert mieli w Seksmisji jak bociana zobaczyli – te namioty to dla nas właśnie taki bocian). Dojechaliśmy, a na dworze już zmrok. Licznik samochodu pokazuje 87km, ale to już wszystko nieważne. Nieważne, że to nie jest ta osada, do której chcieliśmy dojechać. Nasza znajduje się kilkanaście kilometrów na północ wzdłuż oceanu (nie, nie, nie będziemy się starali do niej dojechać. No fucking way! ). Ale to już wszystko nieważne, tutaj też są namioty i można wynająć łódkę za jedyne 60E (cena urzędowa – nienegocjowalna). Umawiamy się na 7:00 rano. Na horyzoncie pojawia się szakal. Wygląda w sumie jak krzyżówka psa z lisem (może przez ten ogon). Jemy jeszcze zaległą bagietkę. Dokonujemy wieczornej toalety, płucząc zęby płynem do ust i wycierając twarz i ręce wilgotna chusteczką. W ubraniach kładziemy się spać w namiotach nomadów. Jest 20:00. Dopada nas uczucie rozluźnienia i błogiego spokoju. Jest super jest super, więc o co ci chodzi........
Jutro ciężki dzień, bo chyba trzeba będzie wracać.......

poniedziałek, 22 grudnia 2008

492$ PKB per capita!


Parę słów o samej Mauretanii. W porównaniu z Marokiem przeskok cywilizacyjny jest bardzo duży. Tutaj zaczyna się prawdziwa Afryka. PKB na mieszkańca wynosi tylko 492USD i tę biedę widać na pierwszy rzut oka. Droga była na razie w dobrym stanie, ale ludzie żyją znacznie biedniej, miasteczko, do którego przyjechaliśmy na początku bardzo kontrastowało z marokańskimi miejscowościami. Bieda wynika głównie z położenia geograficznego. Nie mają niestety bogatych zasobów naturalnych – w latach 70 i 80-tych część przychodu kraju stanowiło wydobycie rud żelaza i miedzi, ale w dzisiejszych czasach główna gałąź słabo rozwiniętej gospodarki to rybołówstwo. Pozostałością po tamtych czasach jest linia kolejowa z miejscowości, gdzie były kopalnie, po której jeżdżą najdłuższe pociągi świata – pojedynczy pociąg może osiągnąć nawet do 2,3km długości!!! Widzieliśmy tylko taki króciutki, 124 wagony, więc to był na ich realia mini pociąg. Kraj ma 1 mln km2 powierzchni, a zamieszkuje go zaledwie 3 mln ludzi. 75% tej powierzchni zajmuje pustynia. Ciekawy jest podział etniczny kraju: 1/3 stanowią 'biali' Maurowie, 1/3 Haratyni – czarnoskórzy potomkowie niewolników trzymanych przez Maurów oraz ostatnie 1/3 – inni czarnoskórzy mieszkańcy. Ciekawostka – w 1980 roku w Mauretanii było 100 tysięcy niewolników! Wtedy to niewolnictwo zostało przez rząd oficjalnie zakazane, ale podobno do dziś zdarza się, że Maurowie trzymają Haratyńskich niewolników. Oczywiście najbogatsza część społeczeństwa to Maurowie. Jak na razie samochody, które tutaj królują to Mercedesy 190, ale w takim opłakanym stanie, że nie wiemy jak one w ogóle się poruszają po drogach: poobijane, bez zderzaków, czasem błotników, świateł – totalne wraki. Tak na pierwszy rzut oka 8 z 10 samochodów to właśnie 190-tki.
A propos wczorajszego jedzenia, to na kolana nie powaliło. Kalmary całkiem smaczne, filet z soli trochę bezpłciowy. Za to sałatka z pomidorów, ogórków, oliwek, salaty, marchewki, mango i jeszcze jakiegoś warzywa, zrobiona na słodko, wyśmienita! Będziemy dalej próbowali owoców morza, co Wam skrzętnie opiszemy. Zapłaciliśmy wczoraj 5tys UM razem z napojami, czyli jakieś 15E. Na koniec dostaliśmy trzy porcje mikro herbatki, ale za to tak mocnej i słodkiej, że aż ciarki przechodziły. Tutaj tradycją i obowiązkiem jest wypicie trzech szklaneczek (w sumie to 1/4 szklanki była wypełniona herbatą z pianką). Pierwsza szklaneczka jest za życie, druga za miłość, trzecia za śmierć. Czwartej można już odmówić:)
Ruszamy właśnie w stronę parku narodowego podglądać ptaki. Prawdę mówiąc nie liczymy tam na internet, więc kolejna relacja prawdopodobnie dopiero ze stolicy Nawakszut w okolicach Wigilii. Jeśli nie będzie okazji to chcieliśmy Wam życzyć Wesołych i spokojnych Świat!

niedziela, 21 grudnia 2008

Do Mauretanii











Jeszcze krótko o wczorajszym wieczorze. Większość restauracji zaczynała serwować jedzenie od 20, ale my wygłodzeni (przecież herbatnikami i innymi ciasteczkami jeszcze z Polski nie da się najeść) zdecydowaliśmy się na kolację w restauracji należącej do naszego hotelu. Jak się później okazało to był dobry wybór. Zamówiliśmy sałatkę marokańską (pomidory, cebula, jajko, oliwki, papryka), która była fantastycznie doprawiona kuminem (kmin rzymski), kotlet z baraniny tez świetny i bardzo smaczna potrawka z ośmiornicy. Do tego jako przystawka oczywiście bagietka z oliwkami. Całości dopełniła świetna zielona herbata mieszana z mięta i dużą ilością cukru. Tutaj to standard. Po posiłku zrobiliśmy sobie jeszcze spacer po Dakhli, której wcześniej opustoszałe ulice nagle wypełniły się młodzieżą, rożnymi sztandami, jadłodajniami i innymi cukierniami. Do pełnego zestawu brakowało tylko piwiarni:) Daminka, a dziewczyny pierwsza klasa, wyższa pólka bez obrzydzenia!
Wracajmy jednak do niedzieli. Wstajemy później, czyli koło 8. Jemy śniadanie i ruszamy w stronę Maretanii. Jeszcze dobrze nie ruszyliśmy, a ja postanowiłem wykąpać Montka w oceanosie. Aby zrealizować ten plan zjechałem z drogi na piasek, nagle zrobiło się bardzo grząsko i samochód zaczął niebezpiecznie zwalniać, szybko zdecydowałem, że wracamy na drogę. Niestety nie udało się dojechać do asfaltu, kiedy koła zaczęły boksować w piachu. Napęd na 4 koła oraz redukcja też nie pomagały, choć przednie koła już prawie łapały asfalt. Smród gumy uświadomił mi, że w ten sposób nie wyjedziemy. Wyszliśmy z samochodu, żeby ocenić sytuację, wyciągnęliśmy saperkę, ale zaraz zatrzymał się pick-up. Dwóch Marokańczyków żwawo ruszyło z pomocą, zaczęli odkopywać nas z piasku, podłożyli pod koła kawałek gumy oraz wyrwane kawałki krzewów rosnących przy drodze. Po kilku próbach Montek zaczął się powoli wytaczać z piachu. Fajne doświadczenie, ale na szczęście byliśmy blisko drogi, więc skończyło się tylko przygodą. Teraz już wiem, że jazda po piachu (plaża/pustynia) wymaga niezłych umiejętności, co oczywiście nie oznacza, że rezygnuję z wykąpania Montka w oceanosie:) Takie stare marzenie, żeby przejechać się autem po plaży.
Droga mija dość nudno, na szczęście krajobrazy rekompensują monotonię jazdy po pustej, pustynnej drodze. Po drodze mijamy Zwrotnik Raka i upamiętniamy go zdjęciem. Bez większych problemów i bez dodatkowych „kosztów” (patrz wczoraj) dojeżdżamy do granicy. Po drodze mijamy rowerzystę z Niemiec. Jego celem jest Gambia. Twardy zawodnik! Na granicy stoi kilka samochodów z „białkami” - Niemcy, Francuzi i Szkot. Procedura po stronie Marokańskiej zajmuje prawie godzinę. Ruszamy 3-kilometrowym kawałkiem ziemi niczyjej. Dokola wraki samochodow. Trzeba się trzymać drogi, bo ponoć teren jest zaminowany. Ale jak tu się trzymać czegokolwiek, jak drogi nie ma, a my jedziemy jako jedyny samochód. (powyżej zdjęcie z 'drogą' i kawałkiem naszego auta). W pewnym momencie dojeżdżamy do piaszczystego terenu, a ja nauczony porannym doświadczeniem postanawiam się wycofać. Oczywiście natychmiast znajdują się dwa samochody koło nas i bardzo mocno gestykulują, że nie mogę sobie tutaj tak jeździć, bo to niebezpiecznie i oni mnie chętnie za opłatą przeprowadzą. Ja już widzę na horyzoncie spotkanego wcześniej gościa, który mówi po rosyjsku (wcześniej zmieniliśmy u niego marokańskie Dirhamy na mauretańskie Ugija (UM), kurs 1E-325 UM). Pokazuje nam kierunek, poza tym inne auta już tamtędy jadą, więc się do nich podpinamy (Halinka na szczęście Twój czarny scenariusz o zepsuciu się Montka właśnie na tamtym terenie się nie spełnił:)
Granica mauretańska typowo afrykańska. Jakieś stare budy, pełno papierów i pieczątek (rowerzysta tez dojechał). Bez problemów dostajemy wizę na 15 dni (w sumie na 17 dni, bo nie policzył ani dzisiaj, ani ostatniego dnia – dla nas lepiej), po 20E od osoby. Oczywiście to nie koniec. Oficjele chcą od nas wydębić 'podatek' za samochód, ale dzięki uśmiechom Ali i opowieściom o nas, biednych studentach – udaje się uniknąć tej opłaty. Trzeba jeszcze zapłacić ubezpieczenie za auto. Około 25E za 20 dni. Po załatwieniu formalności i uwolnieniu się od naganiaczy, oferujących zakwaterowanie w Nouadhibou i super atrakcyjny kurs wymiany udajemy się w dalszą trasę. Od Nouadhibou dzieli nas 50km. Droga mija spokojnie, jest kilka check-pointów, ale kończy się na sprawdzeniu, paszportów, głownie wiz i ubezpieczenia samochodu. Wjeżdżamy do miasta (no może to za duże słowo). Bez problemu znajdujemy nocleg (jest nawet ciepła woda, która już nie jest koniecznością tutaj, gdyż temperatury zaczynają być całkiem sympatyczne). Cena 4,000UM za dwie osoby. Szkot jest na tym samym kempingu, więc może pęknie zachomikowane winko marokańskie. Knajpy oczywiście jeszcze zamknięte, więc pierwszy głód poszliśmy zaspokoić do lokalnego fast-foodu. Całkiem fajne sandwicze na ciepło z bagietki (500UM).
Na kolację idziemy do knajpki Halima poleconej przez naszego szeryfa z kampingu, a i przewodnik Lonely Planet też twierdzi, że seafood jest tam marvellous! Zobaczymy. Później damy Wam znać!

sobota, 20 grudnia 2008

20 grudnia - Sahary dzień drugi




Dziś od rana monotonna trasa – 650 km do pokonania po pustyni. Raz bardziej, raz mniej płaskiej, ale dość monotonnej. Jednakże żeby nie było tak nudno, dość często stały patrole policyjne, zatrzymujące wszystkie samochody. Turyści, dla ułatwienia pracy policjantów, są przez nich proszeni o tak zwane 'fiche' – czyli karteczki z wypisanymi danymi osobowymi, nr paszportu itp. Co patrol uzupełnialiśmy nasze fiche o nowe dane. Policjanci uwielbiają pytać o zawód, więc Filip został ogrodnikiem, a ja nauczycielką. Chciałam być pielęgniarką, ale pomyślałam, że któryś z nich może potrzebować praktycznej porady, więc zawód nauczycielski jest w tym wypadku bezpieczniejszy. Koniecznie – nauczycielka szkoły podstawowej, bo dzieci budzą tutaj bardzo pozytywne reakcje. Na użytek kontroli przyjęliśmy też taktykę nieprzyznawania się do znajomości francuskiego, bo policjanci, widząc, że nie potrafią się z nami dogadać tracą pewność siebie i albo wcale, albo mało mówią po angielsku. Wszystkie te szatańskie sztuczki na nic się zdały, kiedy przekroczyliśmy dozwoloną prędkość o 6km/h. Zatrzymał nas patrol, który (chyba jako drugi na całej trasie) posiadał radar i pokazał, że jechaliśmy 66km a obowiązywało ograniczenie do 60. Po długich negocjacjach – po angielsku oczywiście – zapłaciliśmy mandat w wys. 10 Euro, czyli czterokrotnie mniej niż żądali na początku oraz wręczyliśmy 2 odblaskowe misie, które wzbudziły ogromne zainteresowanie policjantów. Już w uśmiechach pożegnali się z nami i kazali powoli jechać.
Jesteśmy teraz w miasteczku położonym na cyplu – Dakhla. Znaleźliśmy pokój w końcu w rozsądnej cenie – 60 MAD. Mamy nawet bezpośredni widok na oddalony o 50 m ocean.
Jutro wyruszamy dalej na południe i chcemy przekroczyć granicę z Mauretanią, więc następne opowieści wyślemy już stamtąd.

19 grudnia - Sahara Zachodnia











Wyruszyliśmy dzisiaj rano o 8:30 z Essaourii. Pilnowacz samochodu był na miejscu, więc załapał się na wcześniej obiecaną koszulkę. Cały czas kierujemy się na południe aby dotrzeć do Sahary Zachodniej. Naszym celem na dzisiaj jest Tarafiya, dystans do pokonania to około 750km. Trasa mija nam bardzo sprawnie, droga wije się górzystymi serpentynami, co nie pozwala na rozwinięcie większej prędkości. Wszystkie niedogodności są sowicie kompensowane przez otaczające widoki. Skaliste górki oblewane przez ocean, w pięknym słońcu, które nie daje się nam we znaki, gdyż powietrze jest bardzo rześkie i dmuchawa w samochodzie zupełnie wystarcza na komfortowe warunki w kabinie. Bardzo miło byliśmy zaskoczeni zachowaniem policjantów na drodze. Widząc zagraniczne numery, od razu kiwali ręką abyśmy kontynuowali jazdę bez zatrzymania. Oczywiście wszystko do czasu. Jechało się nad wyraz dobrze, kolejne miejscowości zostawały z tylu, a skaliste góry pomału zaczynały być zastępowane przez hamadę, czyli kamienistą pustynię. Wjeżdżając w pewnym momencie na zupełnie puste rondo, nie zatrzymałem się ponoć na rzekomym znaku stop. Oczywiście za rondem stał patrol żandarmów. Kazali zjechać na bok i po angielsku tłumaczyli moje przewinienie, do którego ja się oczywiście nie chciałem przyznać. Moja wersja, była taka, że na sekundę się zatrzymałem, ale z racji tego, ze było zupełnie pusto to zaraz ruszyłem. Policjanci widząc, ze nie kwapię się do wspomożenia ich budżetu i z uśmiechem na ustach wmawiam im twardo, że na 100% się zatrzymałem dali za wygraną i życzyli bezpiecznej podróży i zawracania większej uwagi na znaki drogowe. Kolejne patrole ograniczały się do spisywania danych z paszportu, ale na to byliśmy przygotowani wjeżdżając do Sahary Zachodniej. Wskaźnik paliwa Montka opadał bardzo powoli i postanowiliśmy dotrzeć na posiadanym paliwie do pierwszych stacji benzynowych na Saharze. Paliwo ma być tam znacznie tańsze, gdyż rząd marokański subwencjonuje podstawowe artykuły, w tym paliwo, żeby zachęcić Marokańczyków do osiedlania się na tym terenie. Rząd marokański zadeklarował się (co spowodowało zawieszenie broni w 1991 roku) do przeprowadzenia referendum dotyczącego przyznania niepodległości SZ. Od tego czasu ekspansywna polityka ma na celu osiedlenie się jak największej liczby Marokańczyków, którzy w referendum opowiedzieliby się za zostawieniem SZ w granicach Maroka. Zobaczymy, czy ten szatański plan się powiedzie.
Mieliśmy cały czas jeszcze 20-litrowy baniak w zapasie, więc powinniśmy spokojnie dojechać do stacji z tańszym paliwem. Montek jak dotychczas zadowalał się średnio 12,5 litrami na 100km. Dostaliśmy w miarę spójne informacje dotyczące pierwszych stacji na SZ. Jak się później okazało nie były za bardzo dokładne. Udało nam się dojechać wreszcie do stacji, a wskaźnik Montka pokazywał 772km przejechane na baku, co było naszym (albo raczej Montkowym) rekordem. Niestety okazało się, ze na tej stacji nie było paliwa bezołowiowego a następna jest oddalona o kolejne 20km. Postanowiliśmy pojechać dalej mając nadzieję, że nie będziemy musieli dolewać paliwa z naszej beczki. Udało się, i tym to sposobem ustanowiliśmy nowy rekord w spalaniu 10,6/100km. Bardzo rozsądnie patrząc na gabaryty samochodu oraz jego ładunek.
Po 13h jazdy dotarliśmy do Tarafayi. W miarę szybko znaleźliśmy jedyny „hotelik” w tym mieście. Bardzo przyzwoita cena – 7E za pokój dwuosobowy (Columbia ani NH to nie jest:). W jednej z relacji z podobnej trasy, którą mamy ze sobą, trzyosobowa załoga zrezygnowała z tego zakwaterowania twierdząc, że są tu fatalne warunki. Cóż, dla nas jest całkiem ok, szczególnie porównując niektóre miejsca w jakich nam było dane spać. Ot, taka niższa półka bez obrzydzenia (to w skali Daminy). W sumie oceńcie sami.....
Jutro ruszamy dalej. Odcinek podobny. Serpentyny jednak zostaną zastąpione piaskiem wydzierającym kawałki drogi.....

18 grudnia cd

Tak gwoli uzupełnienia dnia dzisiejszego, coś dla koneserów złocistego napoju bogów. Udało się nabyć wreszcie marokańskie piwo! Wcześniej piłem w Marrakeshu piwo hiszpańskie „Alhambra” w kawiarni gdzie mieli WiFi (chyba jedno z najdroższych piw w moim życiu - 16zł za 0.25litra – śmieszna pojemność - już nawet Lufthansa po moich częstych lotach ostatnio zmieniła gabaryty z 0.25l na 0.33, bo za często musieli kursować do mnie:) Nabyłem dzisiaj 3 sorty: butelkowe „Flag Speciale” 0.25l za 8.5MAD, puszkowe „Flag Pils” 0.5l za 12MAD i butelkowego bociana „Stork” 0.33 za 9.5MAD. Oczywiście w całym mieście jest jest jeden lub dwa sklepy z alkoholem (czułem się jak w Trolhattan w Szwecji:). Na miejscu trunki pakują w gazety i czarne reklamówki. W sumie Allah czuwa! Aby dopełnić wieczora dałem się jeszcze skusić dziadkowi na „happy cake”. Ciasteczko z dodatkiem haszu. Z takim arsenałem udaliśmy się do hotelu. Oczywiście w sklepie zapytałem, czy mogę zacząć konsumpcję już w drodze powrotnej, ale odpowiedź była zdecydowanie negatywna. W hotelu wypiłem piwko i zjedliśmy ciasteczko na pól. Ten hasz to chyba był taki sam jak trawka, którą kiedyś kupiliśmy w Laosie, która okazała się zwykłą trawą skoszoną pod czyimś domem... Cóż, i tym razem ja dałem się nabrać, ale jutro poszukam dziadka, bo stał niedaleko parkingu! Jakby co to na miejscu zjem 4 ciastka i zobaczymy co będzie:) Dzisiaj zachwalał: „My friend take one for free, try it and you will come back tomorrow to pay and take more”.
Wracając do piwa, bocian (Stork) bardzo pozytywnie mnie zaskoczył. Przyzwoita goryczka, odpowiednia ilość ekstraktu, był po prostu smaczny (wiadomo, ze nie to co Książęce, ale Żywca przebija). Następnie sięgnąłem po „Flagę Pils”! No i tu już było znacznie gorzej. W sumie co się dziwić, jak reklamą na piwie (notabene wątpliwą) był medal zdobyty w Amsterdamie nie wcześniej czy później niż w....1981roku! Wtedy to ja już miałem kilka sortów piwa na swoim koncie (no może w formie pianki z piwa taty, no ale od czegoś trzeba zacząć). Piwo lurowate, bez goryczki, takie popłuczyny, no ale jak stare porzekadło mówi: „na bezrybiu i rak ryba”, wszak to kraj w 99% muzułmański.
Będę informował zainteresowanych o kolejnych złocistych podbojach. Boję się tylko Mauretanii, bo tam ponoć Sahara, dosłownie i w przenośni! A człowiek nie wielbłąd.....
Jak już jesteśmy przy spożyciu, to dzisiaj na obiad znaleźliśmy bardzo lokalną knajpę. Wśród zgrai lokalusów pijących herbatkę zamówiliśmy marokański specjał „tagine”, czyli mięso mielone zapiekane z warzywami (w naszym przypadku tartymi pomidorami i marchewka prawdopodobnie) na glinianym talerzu, przykrytym glinianym stożkiem. Na starter dostaliśmy, pieczone sardynki:) Całość konsumowało się z bagietką (tutaj podstawa – pozostałość po Francuzach) i muszę powiedzieć, ze było bardzo smaczne i pożywne. Ja oczywiście jak grzeczność nakazuje zostawiłem nasze talerze puściutkie:) Jutro będziemy polować na couscous, gdyż piątek jest tradycyjnie jedynym dniem kiedy serwuje się właśnie ten rodzaj kaszy.

czwartek, 18 grudnia 2008

18 grudnia - Atlantyk




Rankiem, przed udaniem się w dalszą drogę, zwiedziliśmy za dnia stare miasto (medinę) w Marrakeshu i jego zabytki. To najbardziej kosmopolityczne miasto w Maroku, co widać po sklepach z markowymi ubraniami, samochodach i modzie przechadzających się młodych ludzi. Targ, czyli tak zwany souk, odbywający się nieustannie na wąskich uliczkach mediny, jest przepełniony licznymi lampami z metalu z ażurowym wzorem, wyrobami skórzanymi, biżuterią, ceramiką. Na tym etapie nie przewidujemy jeszcze zbyt wielkich zakupów, bo transport talerza przez następne 12 tys. km może okazać się ryzykowny.
Dziś na liczniku samochodu wybiło nam 4500km. Ciekawe czy to będzie 1/4 dystansu czy może nawet już więcej?
Po 2-godzinnej podróży dotarliśmy wreszcie nad Atlantyk, do miasteczka Essaouria, które w przewodniku zostało opisane jako malownicze, senne, nadmorskie miasteczko, a okazało się kurortem typu nasze Mielno, tylko z inną zabudową i stoiskami z pamiątkami, ale klimat podobny. Naprawdę spodziewaliśmy się czegoś mniej turystycznego. Pogoda tutaj nadal bardziej wiosenna niż letnia, w słońcu ciepło, ale polar i tak się przydaje.
Jutro z rana wyruszamy w ok. 700-kilometrową trasę w stronę Sahary Zachodniej. To nibypaństwo, po uwolnieniu się spod dominacji hiszpańskiej w 1975 r., nie nacieszywszy się długo niepodległością, zostało zaanektowane przez Maroko i Mauretanię, a po wycofaniu się tej ostatniej, należy od tamtego czasu do Maroka. Jednakże front wyzwolenia Sahary Zachodniej – Polisario, działający od wielu lat, proklamował niepodległe państwo, które jest uznawane jedynie przez kilka państw muzułmańskich. Oczywiście sprawa rozbija się w głównej mierze o dobra naturalne, jak to zwykle bywa w takich przypadkach – w Saharze Zachodniej znajdują się jedne z najbogatszych na świecie złóż fosforytów.
W praktyce – jadąc tam nie ma granicy pomiędzy Marokiem a SZ, używana jest ta sama waluta. Podobno ceny paliwa i żywności są tam znacznie niższe niż w Maroku, o czym mam nadzieję przekonamy się na miejscu, bo tutejsze ceny wszystkiego, z hotelami na czele są dość wysokie.
Nie wiem kiedy znów będziemy mieć dostęp do internetu, w każdym razie napiszemy jak tylko będziemy mieć okazję.

środa, 17 grudnia 2008

W stronę Marrakeshu





Wyjechaliśmy z samego rana, bo przed nami 450km, co tutaj znaczy około 9-10h. Wybraliśmy trasę nie główną drogą (część nawet autostrady), ale drogami 'krajowymi', żeby zobaczyć jak najwięcej lokalnego życia.
A teraz kilka faktów o Maroku: powierzchnia kraju to: 446 500m2, 34mln ludności, stolica: Rabat, 99% to muzułmanie (sunnici), reprezentujący jednak dość liberalne podejście do religii, szczególnie widoczne wśród młodego pokolenia, gdzie dziewczyny paradują w obcisłych spodniach i swetrach, z odkrytymi w większości głowami. Tradycyjne ubiory spotyka się głównie na wsiach albo też wśród starszych ludzi. O tej porze roku większość z nich nosi galabije z kapturami zrobione z wełny bądź grubego płótna. Sięgają prawie do kostek, dlatego też z pewnością dobrze grzeją. Kaptury są spiczaste, więc przypominają z wyglądu członków Ku Klux Klanu...W standardowych domach nie ma ogrzewania, które jest potrzebne przez około 2-3 miesiące w roku. Odczuwamy to mocno, mieszkając w budżetowych hotelach, gdzie temperatura w pokoju sięga pewnie maksimum 13 stopni, i nawet dla nas, przyzwyczajonych do owych 18 stopni zimą w naszym mieszkaniu, to trochę za mało. Ale dalej o Maroku i jego mieszkańcach: typowe śniadanie, to mały okrągły chlebek maczany w oliwie oraz zagryzany oliwkami, zapijany obowiązkowo miętą z pół kilograma cukru na szklankę. Po którejś szklance można przywyknąć do tej słodyczy. Jak wygląda typowy obiad jeszcze nie wiemy, bo wczoraj na lancz jedliśmy ichnie śniadanie urozmaicone omletem i zimnymi frytkami, a na obiadokolację – mini bagietkę z mięsem i, jakżeby inaczej, zimnymi frytkami. Dziś w Marrakeshu mam nadzieję posmakować jakiegoś bardziej wyrafinowanego dania kuchni marokańskiej. PKB na mieszkańca wynosi ok. 3700 USD. Jak na kraj afrykański to niezła średnia, co widać choćby po drogach, które są w większości w niezłym stanie jak na ten kontynent (oprócz fragmentów gdzie brakuje asfaltu), mają kilka autostrad – płatnych, ale za to bardzo pustych. Generalnie na drogach nie ma zbyt wielu samochodów, co zresztą nie dziwi, biorąc pod uwagę, że benzynę mają w niemieckich cenach, a zarobki afrykańskie. Zdarzają się nowe modele europejskich czy japońskich samochodów, ale sporadycznie; nieodparcie króluje beczka i stare francuskie auta. W centrach miast oczywiście wielki natłok samochodów, każdy jeździ jak mu się podoba, nie przestrzegając żadnych zasad. Jak się człowiek do tego dostosuje, to sobie spokojnie poradzi.
Piszę ten tekst jadąc samochodem, w tej chwili mijamy oblaną słońcem równinę, zostawiwszy góry Atlas za sobą. Przez jakąś godzinę, w najwyższej części drogi jechaliśmy wśród śniegu, co udokumentowałam, żeby nie było, że to są te same zdjęcia, które zrobiliśmy podczas śnieżycy we Francji:). Za jakieś 4 godziny dotrzemy do celu i wieczorem wrzucimy dzisiejszy i wczorajszy tekst, żeby wszyscy byli na bieżąco. Mam nadzieję, że starczy nam determinacji do końca wyprawy, żeby regularnie pisać szczegółowo o naszych przygodach. Na szczęście mamy laptopa, więc pisać można w dowolnej chwili, nie licząc wyłącznie na kawiarenki internetowe.

Maroko pierwsza odsłona







15 grudnia wieczorem dotarliśmy do Algeciras, ale że była już 21, zdecydowaliśmy się na zostanie ostatni dzień w Hiszpanii. Znaleźliśmy hostel (bez ogrzewania, a na dworze ok 6-8 st. w nocy) za 30 E po wielkich negocjacjach, ale za to 50m od portu. Prom kosztuje słono (152E za 2 osoby i samochód), ale był bardzo ekskluzywny, w porównaniu do tego, czym pływaliśmy do tej pory...Ceuta, do której płynęliśmy jest terytorium hiszpańskim, więc nie poczuliśmy od razu tego, że jesteśmy już w Afryce. Zaczęliśmy od zakupów w Lidlu (strasznie kusiła nas taka ogromna szynka – cała noga krowia wędzona – ale transport tego by nas chyba zabił) uzupełniając wodę i jakieś wędliny. Wydaliśmy ostatnie Euro w monetach, bo po drugiej stronie będzie to już nieużyteczne. Zaskoczyła nas cena paliwa, około 0.65 EUR. Już zacieraliśmy ręce, bo skoro tyle kosztuje w Ceucie to poza nią będzie pewnie jeszcze taniej – budżet kalkulowaliśmy po średniej cenie 0.8E/litr. Ale jak to mówi stare porzekadło: już był w ogródku już witał się z gąską!!! Po przekroczeniu granicy (o tym za chwilkę) okazało się, ze po stronie marokańskiej zapłaciliśmy za paliwo 11.36 dirham (1Eur=11MAD – przeliczcie sobie sami, bo ja się nawet nie chcę denerwować). Teraz trochę o przejściu granicznym w Ceucie. W sumie poszło sprawnie, ale ci wszyscy ludzie z tobołkami, niosący biznes swojego życia na plecach, druty kolczaste, betonowe mury i bramki obrotowe jak na stadionach przypomniały nam, że tutaj łączą się ze sobą dwa światy. Bogaty, „zepsuty i zgniły” zachód z biedną, „poszkodowaną przez los i lokalizację oraz zniszczoną przez dobra naturalne” Afryką. Zaraz po przejechaniu granicy, zaczął się afrykański rozpiździel. Błoto, worki plastikowe i oczywiście wszechobecnie królująca „beczka”, czyli kultowy mercedes 123. Tutaj to zdecydowanie królowa szos! Kto miał beczkę pewnie zrozumie sentyment do tych niezniszczalnych czołgów:) Droga mijała nam całkiem dobrze. Czasami brakowało asfaltu, ale ogólnie nie było źle. Wszędzie otaczały nas gaje oliwne i pomarańczowe. Po drodze mały lancz (którego częścią obowiązkową jest lokalny chleb, oliwki i oliwa).
Wylądowaliśmy wreszcie w Fez, gdzie potwierdziliśmy wcześniejszą informację o przesunięciu zegarka o godzinę wstecz. Za 120MAD znaleźliśmy nocleg (nawet ciepła woda jest w prysznicu – oczywiście prysznic na zewnątrz), w sumie to pomógł nam gość na motorku, który „przyatakował” nas na jednym ze skrzyżowań. On też za 120MAD naraił nam przewodnika po Medinie – starym mieście w Fezie. Stare numery jak zwykle działają niezależnie od kraju, więc odwiedziliśmy garbarnię i farbiarnię skóry ze sklepikiem, gdzie chcieli nam wcisnąć torby, paski, kurtki, płaszcze i inne skórzane gadżety, następnie sklep z materiałami (najlepszy był jedwab z kaktusa!) aby skończyć w sklepiku z pachnidłami i przyprawami. Tam chłop bardzo dobrą angielszczyzną starał się wcisnąć nam różne kremy (chyba miał na wszystko jakieś mazidło, no może z wyjątkiem hemoroidów albo po prostu wstydził się o tym wspomnieć:). Tak bajerował, tak bajerował, ze skusił Alę na krem o zapachu różanym niewiadomego pochodzenia i zastosowania oraz mazidło (niby ma być do masażu moich pleców – teraz do zestawu brakuje tylko 18-letniej Tajki, ale damy radę:) Cena wyjściowa 130MAD za komplet, ale po wielkich negocjacjach oraz kompletnym brakiem zainteresowania z mojej strony, a wręcz irytacją, gościu po raz kolejny wyskoczył ze sklepiku, tym razem z zapakowanym zestawem obowiązkowym (i nie była to WuZetka:) i ceną 40MAD. W sumie jak się zaczyna negocjować i dostaje się żądaną kwotę to powinno się dokonać zakupu. Tak też robimy i wracamy zadowoleni z naszym przewodnikiem do hotelu (nadal jednak brakuje Tajki do moich pleców:(. Sprzedawca bardzo mocno zawiązał woreczek z mazidłami, a jak Ala chciała otworzyć, to spytał: Madam, you don't trust me? No i coś w tym było oczywiście! W pokoju okazało się, że zapakowany krem to był próbnik, wyśmigany przez setki ludzi i w 4/5 zużyty. No cóż, człowiek cały czas się uczy. Człowiekowi się wydaje, że widział już różne numery (na kwiaty ofiarne w Pushkarze, sklep jubilerski w Bangkoku itp.), ale jak widać inwencja ludzka w oszukiwaniu nie zna granic. Co jest niestety bardzo smutne, bo musimy być nieufni i czujni na każdym kroku, żeby nie dać się nabrać i nie stracić w najlepszym wypadku pieniędzy.
A propos pogody, to nadal dość chłodno, a ogrzewania w pokojach ani słychu ani widu. Czekamy z niecierpliwością na upały, ale i one pewnie niedługo dadzą nam się we znaki...

wtorek, 16 grudnia 2008

Przejazd przez Europe


W sobotę 13 wyjechaliśmy jednak dopiero koło godziny 10. Oprócz dobrej daty rozpoczęcia wyprawy, czarny kot przebiegł nam drogę, co uznaliśmy za symbol bardzo udanej podróży. Część polska trasy przebiegła bezproblemowo i sprawnie. W Niemczech mknęliśmy po pięknych autostradach z zawrotną prędkością 100km/h. Wyładowany Montek czuje ciężar na plecach i aż szkoda go bardziej żyłować. Przerwą w nudnej jeździe było tankowanie, jak się okazało najdroższe na całej europejskiej trasie – 1,15 Euro za litr. Zatankowaliśmy umęczonemu Montkowi super bleifrei, a on, poczuwszy heimat, odwdzięczył nam się zapaleniem czerwonej kontrolki 'check engine'. Filip natychmiast stanął i zaczął sprawdzać w silniku czy olej i woda są w porządku. Ja użyłam naszej helpline samochodowej i wysyłałam smsy do Jasia w celu zdalnego zdiagnozowania problemu. Uspokoił nas, że jeżeli samochód jedzie równo, olej i woda są ok, to może to być albo paliwo albo jakaś sonda lambda, a dodatkowo Krzyś udzielił pomocy online, sprawdzając fora motoryzacyjne, czy gdzieś o takim problemie ktoś nie wspomina. Po tej przygodzie totalnie odechciało mi się spać. Wyobraziliśmy sobie, że oto nastąpił koniec naszej podróży, po przejechaniu paruset kilometrów. Zostawienie samochodu przy drodze nie wchodziłoby w rachubę w Europie, jak ewentualnie można zrobić gdzieś w Afryce:)
Już bez dalszych rewelacji dojechaliśmy do Francji i tam spaliśmy w wynalezionej przez Krzysia Formule 1 (trafiliśmy bezbłędnie – dzięki!). Jako że był to weekend, hotelik służył różnym parom, starszym i młodszym, jako hotel na godziny... ale mimo to wyspaliśmy się:)
Jeżeli chce się we Francji unikać płatnych dróg, jak my zrobiliśmy, jazda wymaga wysokiej koncentracji , a że GPSem byłam ja, nie mogłam się nawet zdrzemnąć. Na szczęście ani razu nie pobłądziliśmy, ale mimo to trasa przebiegała bardzo ślamazarnie i planowany nocleg w Hiszpanii (jakieś 200km od granicy) oddalał się z każdym kilometrem, a już całkowicie przystopowała nas śnieżyca w Burgundii.
Słuchy o naszej wyprawie doszły aż do Francji, gdzie zrobiono nam zdjęcie. Niestety płatne, za przekroczenie szybkości o 8km. Mamy tylko nadzieję, że ich system nie działa tak dobrze, żeby zdjęcie, warte pewnie parę dobrych Euro, dotarło do nas.
Mieliśmy też przygody z tankowaniem – w niedzielę prawie wszystkie stacje są nieczynne, ale mają automaty umożliwiające bezobsługowe tankowanie. I cóż z tego, skoro żadna z naszych 4 kart nie chciała w nich zadziałać! Więc najpierw dolaliśmy 40l z baniaków, a później, na takiej bezobsługowej stacji poprosiliśmy tankującego, żeby zapłacił swoją kartą, a my daliśmy mu gotówkę. Cena benzyny na zwykłych stacjach we Francji to 1,16-1,20E, ale na stacjach przy Auchan czy Carrefour jest o ponad 10 centów tańsza. Zatankowaliśmy za 1,03E.
Koło północy wjechaliśmy dopiero do Hiszpanii. Zdecydowaliśmy, żeby przespać się parę godzin gdzieś na stacji, po to, by nie tracić czasu zmarnowanego we Francji. Przyroda sama wymusiła na nas taki postój zresztą, fundując kolejną śnieżycę. Droga się zablokowała, samochody jechały parę kilometrów na godzinę, więc zdecydowaliśmy się na postój. Nad ranem obudziliśmy się rześcy w zmrożonym samochodzie i ruszyliśmy dalej. W Hiszpanii sieć niepłatnych dróg jest dużo lepsza niż we Francji – autostrady bezpłatne biegną równolegle do płatnych. Wjeżdża się na jedną drogę i można jechać nią min. parędziesiąt kilometrów, a nie jak we Fracji – parę. Benzyna w dużo bardziej cywilizowanej cenie – 0,84E/litr. Jedyny problem jaki napotkaliśmy tutaj, to wymiana banknotów 500E na mniejsze nominały. Kupując Euro w Polsce dostaliśmy z 6 albo i więcej banknotów 500E. Domyślając się, że wymiana 500E naraz w jakimkolwiek kraju to może być za dużo, chciałam je w Europie zamienić na drobniejsze. 2 udało się wymienić jeszcze w domu, ale jak się okazuje w krajach, gdzie jest to środek płatniczy, to wcale nie jest łatwe! Taki banknot jest traktowany jako okaz numizmatyczny niemalże i wymiana na drobniejsze graniczy z cudem. Na stacji w Niemczech nie było problemu, ale już we Francji – postawiliśmy na nogi cały Carrefour chcąc w 2 kasach osobno, kupując jakieś dobre sery, zapłacić pięćsetkami. Udało się tylko mnie, bo dla Filipa zabrakło już banknotów. Niestety to była niedziela, więc banki nieczynne i ta opcja nam odpadła. Kolejna próba rozmiany w McDonaldzie też spełzła na niczym. Postanowiliśmy, że wymienimy w Hiszpanii w banku. Jakie było nasze zdziwienie, kiedy odwiedziwszy parę różnych banków, w jednym zaledwie miły kasjer rozmienił mi jedną pięćsetkę. Musieliśmy zrobić kolejne zakupy w markecie, żeby rozmienić następną. Zostały nam 2 w chwili obecnej, chcemy się ich pozbyć tankując Montka i kupując bilety na prom.
Jedziemy właśnie z Madrytu w kierunku Cordoby. Do wieczora powinniśmy dotrzeć do Algeciras i przepłynąć cieśninę. Pogoda w tej chwili wczesnowiosenna – ok 8 stopni i resztki śniegu leżące na polach.

sobota, 13 grudnia 2008

Nadejszła wiekopomna chwila


Po pierwsze chcieliśmy podziękować firmie Opel Kanclerz za wykonanie serwisu i koniecznych napraw przed wyjazdem. A tak się prezentuje nasz Montek, na zdjęciu powyżej.
Teraz trochę o ostatnich dniach. Adrenalinka zaczęła skakać. Ogólnie panowała dość zawiesista atmosfera i każdy temat dotyczący wyjazdu był jak bomba zegarowa:) Czasu było coraz mniej a przygotowań sporo. Postanowiliśmy wyrobić sobie międzynarodowe prawo jazdy, które miało być do odbioru w piątek 12 grudnia. No i czara goryczy się przelała. W tym całym ferworze walki zapomniałem pojechać do Urzędu Miejskiego. W momencie jak się zorientowałem, była 16:05, niestety. Mamy jednak jeszcze nasze stare polskie prawa jazdy (te książeczkowe), które nieźle imitują międzynarodowe książeczki, tym bardziej, że mają francuski napis 'permis de conduire'. Już wcześniej wypróbowaliśmy ten sposób parokrotnie w Malezji czy Nigerii i zawsze działał, więc jest nadzieja, że teraz będzie podobnie. Niestety mój błąd miał wpływ na nasz pożegnalny obiad u moich rodziców, a najgorsze, ze brakło sosu do rolad, toż to dramat już był!
Czas niemiłosiernie upływał, a my nadal w fazie pożegnań. Już wtedy wiedzieliśmy, ze będzie wielki problem zapakować 3 rezerwowe opony do auta i jeszcze 3 – 20 litrowe baniaki na paliwo, plus cala masę innych gratów. Początkowo wydawało się to niewykonalne. Na szczęście po kilku kombinacjach, rozłożeniu siedzeń jakoś wszystko upchaliśmy. No, będzie miał Montek co ciągnąć.
Niestety plan wyjazdu o 6 rano legł w gruzach z bardzo banalnej przyczyny. W sklepiku obok skończyły się bułki, więc jak tu jechać w taką trasę bez wałówy:) Tak poważnie, to jest już prawie pierwsza ja pije piwo (co miałem zrobić jak się puszka rozwaliła, przypadkowo, poważnie!) i klikam w tego hebla (żebyśmy rano go tylko nie zapomnieli zabrać, bo wtedy nici z relacji:) żebyście byli na bieżąco.
Tak więc wystartujemy pewnie kolo 8, ale w sumie lepiej się dobrze wyspać niż dziczyć, przecież to nie Paryż – Dakar!
Taka jeszcze mała dygresja. Wyjazd własnym środkiem transportu, nie dość że jest dużo droższy, bardziej absorbujący jeśli chodzi o przygotowania, to na dodatek dużo bardziej stresujący. Miejmy nadzieję, że nie będziemy żałowali tej decyzji....
Dobra idę spać, bo jak tak jeszcze trochę będę Wam pisał, to jutro najwyżej na zamek w Chudowie z namiotem będę mógł pojechać....poza tym piwo się skończyło (pytanko do ekspertów - czy Calsberg to jest piwo, bo ja jednak mam wątpliwości....).
Następny wpis prawdopodobnie z Maroka, Inshallah!

środa, 10 grudnia 2008

Reisefieber

Odliczanie rozpoczęte, pozostały 3 dni do wyjazdu. Bardzo krótkie dni... Przygotowania już na ukończeniu, większość rzeczy popakowanych do plecaka i toreb. Jazda samochodem wymusiła na nas wiele dodatkowego ekwipunku, którego nigdy do tej pory w żadną podróż nie zabieraliśmy – 1-metrowy łom, młotek, kombinerki, drut, parę śrubokrętów i inne narzędzia, które mogą w awaryjnej sytuacji bardzo pomóc. Bierzemy nawet 2 deski (heblowane w poprzek), które może przydadzą się przy wyjeździe z głębokiego piasku. Staramy się wyobrazić sobie co może nawalić (oprócz większości części w samochodzie) i jak się przed tym zabezpieczyć. Najlepszym wyjściem byłoby jechać lokalnymi środkami transportu, bo jak się zepsuje autobus, to kolejny przyjedzie parę godzin później i człowiek nie ma kłopotu. Ale jak przygoda, to przygoda!
Przynajmniej będziemy mieli tutaj o czym pisać i nie będzie się tego nudno czytało:)

poniedziałek, 17 listopada 2008

Żeby nie było, że się obijamy i bezczynnie czekamy na nadejście 13 grudnia, postanowiłam coś napisać, tym bardziej, że niektórzy się dopominają o wiadomości z frontu przygotowań, co nie Maciuś...
Planowanie trasy przed dokładnym zagłębieniem się w Africa Road Atlas wydaje się z perspektywy wygodnej kanapy bardzo proste – 50km tutaj, 300km tam. Tyle że 50km w rzeczywistości może się okazać całodzienną wyprawą... Wymyśliłam, że chcielibyśmy zobaczyć 'Festival in the Desert' w Essakane, największe wydarzenie muzyczne w Mali, gdzie koncerty odbywają się w niesamowitej scenerii pustynnej. W przyszłym roku festiwal odbywa się na początku stycznia. Ale po dokładnym przejrzeniu mapy okazało się, że w miarę krótka trasa z Mauretanii wiedzie przez szczerą pustynię, bez dróg, jedynie z traktem dla karawan. Jazda po ubitych drogach jest tak okrężna, że możemy nie zdążyć na trzydniowe wydarzenie w oazie w Essakane. Ale cóż... Jak przeczytałam w książce Cejrowskiego o jego przygodach w Ameryce Południowej, pewien sędziwy Indianin odpowiedział mu na pytanie czemu nie nosi zegarka: „You have a watch, I have time”. Dlatego zostawiamy zegarki w domu (w każdym razie ja na pewno, Filip jeszcze się łamie) i chcemy spróbować prawdziwego 'african time', gdzie godzina może okazać się całym dniem. Chcemy wtopić się w ich rytm życia, zatrzymywać się w miejscach, które nam się spodobają, przejechać obok turystycznych punktów nie zatrzymując się. Oczywiście mamy po drodze parę miejsc, które na pewno zobaczymy, jak choćby Timbuktu i Krainę Dogonów w Mali albo plaże w Ghanie. Ale nie chcemy 'na sztywno' wyznaczać trasy, której musimy się trzymać za wszelką cenę, żeby nie psuć sobie przyjemności smakowania tej podróży poprzez pośpiech i stres niedojechania gdzieś na czas.
Z praktycznych rzeczy zakupiliśmy moskitierę z ilością oczek 230 na cal kwadratowy, która powinna uchronić nawet przed małymi insektami, tabletki od odkażania wody, bardzo mocny repelent ze stężeniem DEET 20%, który działa kilka godzin i odstrasza wszelkie komary, trzy 20-litrowe baniaki na benzynę, baniak z kranikiem na wodę (kupiliśmy na allegro 2, ale jeden okazał się dziurawy, więc w zamian bierzemy parę 5-litrowych butelek z wodą). Przygotowaliśmy już szczegółową listę rzeczy niezbędnych do apteczki, ubrań oraz z serii 'różne'. To dobry sposób na to, by nie zapomnieć niczego, bo ciągle coś nowego się przypomina i dopisujemy kolejne pozycje. Mamy dylemat czy zabrać torby, które są wygodniejsze jeżeli jedzie się samochodem czy też plecaki, które z kolei mogą okazać się wybawieniem w razie (odpukać w niemalowane) odmówienia posłuszeństwa przez naszego Montka i konieczności kontynuowania dalszej podróży środkami komunikacji publicznej. Żeby się przed tą ewentualnością jak najbardziej zabezpieczyć, w tym tygodniu oddajemy samochód na generalny przegląd, ale o tym już w następnym odcinku:)

poniedziałek, 3 listopada 2008

Przygotowania

Data wyjazdu finalnie ustalona - 13 grudnia, sobota, z samego rana. Teraz pozostało jeszcze trochę przygotowań - trzeba kupić baniaki na paliwo, na wodę, moskitiery z dobrą gęstością oczek, żeby dobrze chroniły przed komarami malarycznymi (w rejonach Ghany panuje najgroźniejsza odmiana malarii - jej odmiana falciparum, czyli malaria mózgowa), nóż, kompas, saperka, linka holownicza, opony zapasowe... Z zakupu nawigacji zrezygnowaliśmy, ponieważ sieć dróg nie jest zbyt gęsta, a wyznaczenie kierunków świata umożliwi nam staromodny kompas. Najlepszy i najdokładniejszy atlas, jaki udało się zakupić, to kupiony online na stronach brytyjskich Africa Road Atlas by MapStudio. Przewodnik - oczywiście najlepszy w swej klasie - Lonely Planet, West Africa.

poniedziałek, 13 października 2008

Trasa




Planowana trasa przebiega przez Europe, ktora chcemy przejechac w miare mozliwosci bez dluzszych postojow, nastepnie przeprawa przez Ciesnine Giblartarska do Maroka, gdzie chcemy juz trochę zwolnic tempo. Kolejny kraj to Mauretania, nastepnie Mali, Burkina Faso, Ghana, Togo, Benin i wreszcie Nigeria, skąd wrócimy samolotem do domu.

środa, 8 października 2008

Dobrze zarlo i zdechlo....
















Nasz stary konik odmowil wyjazdu tlumaczac sie za wysokimi temperaturami i brakiem zielonej trawki w Afryce, nie pomogly ani negocjacje ani modly do Allaha -powyzej. Coz, chcac nie chcac zamienilismy go na konia mechanicznego marki Opel, a dokladnie 177 takich koni. Miejmy nadzieje, ze one nie odmowia wspolpracy i pozwola nam bezpiecznie bez wiekszych awarii dotrzec do "ziemi obiecanej" - Nigerii:)