środa, 24 grudnia 2008

24 grudnia – Wigilia



Jak przystało na Wigilię, postanowiliśmy zjeść dziś kolację choć trochę przypominającą naszą polską, czyli składającą się z ryby, bo inne potrawy z naszych tradycyjnych dań są tutaj absolutnie niedostępne. Mieliśmy przygotowane przepyszne domowe pierniczki, które Monika piecze co roku na święta i nas obdarowuje, ale niestety – zostały przez zapomnienie w domu! I gdyby nie to, że przypomniało nam się o tym dopiero pod granicą niemiecką, na pewno wrócilibyśmy po nie. Tak więc została nam tylko ryba. W tym celu po południu (rano załatwialiśmy wizę do Mali – 1-miesięczna, 20E oraz spacerowaliśmy po stolicy) udaliśmy się na targ rybny w porcie. Przeżycie zapachowe naprawdę mocne. Wizualnie – zobaczcie sami powyżej. Dziesiątki gatunków ryb, sprzedawcy, najpewniej rybacy, którzy przed chwilą te ryby łowili, przekrzykiwali się wzajemnie, tasakami odcinali głowy rybom, zachwalali towar. Filip po długich targach dokonał zakupu ok. półmetrowej ryby (nie mamy pojęcia co to było, może Maciek i Jasiu po zdjęciu poznają) oraz kalmarów. Wcześniej zapytaliśmy kucharza w naszym hoteliku czy będzie mógł nam przygotować jakieś danie, jeżeli damy mu składniki. Przywieźliśmy więc nasz nabytek kucharzowi, a my w międzyczasie udaliśmy się na zasłużoną toaletę Montka. Po eskapadzie do parku z zewnątrz był calutki pokryty brudem, a w środku wszystko kleiło się od kurzu. Niech ma prezent na Gwiazdkę:) Ciekawostka – po przejechaniu 144km w ciężkim terenie, na napędzie na 4 koła, średnie spalanie wyszło w okolicach 12,6l/100km.
Do kolacji zasiedliśmy w okolicach pojawienia się pierwszej gwiazdki, czyli tutaj około 19:30. Zdjęciami udokumentowaliśmy tę egzotyczną wieczerzę. Jako że Mauretania jest krajem w 99% muzułmańskim, atmosfery świątecznej nie odczuliśmy tutaj w ogóle, oprócz momentów spoglądania do bloga na Wasze życzenia:) Kolację uprzyjemniał nam śpiew mułły wzywający do modłów wszystkich wiernych... Kulinarnie nasza potrawa wigilijna różniła się mocno od tego, czym dziś zastawione były polskie stoły. Potrawę, którą przygotował nam kucharz nazywa się tutaj, podobnie jak w Maroku, tagine – czyli mieszanka warzyw z dodatkiem w tym wypadku ryby i kalmarów, zapiekana w glinianym naczyniu. Papryka, pomidory, ziemniaki, ciecierzyca, groszek, marchewka, cebula z dodatkiem przypraw stworzyła świetną kompozycje, w której na plan pierwszy wybijał się smak kuminu (kmin rzymski), jednej z naszych najbardziej ulubionych przypraw. Może nie była to taka standardowa kolacja wigilijna, dla nas jednak była to namiastka tradycji. A jako, że monotonii nie lubimy była to całkiem fajna odmiana. Jako opłatek posłużyła nam bagietka (Szole, dzięki za pomysł).
Teraz właśnie niemiaszki zaprosili nas do choinki. Przywieźli ją ze sobą (plus sporo alkoholu) starym mercedesem 124 i jeszcze starszą BMW z przyczepką. Tak więc bierzemy nasze marokańskie wino i idziemy się przyłączyć.
Jutro ruszamy w kierunku oaz na pustyni, jednak podobno teraz ma to już być normalna asfaltowa droga, nie na azymut przez pustynię. Inshallah....

23 grudnia - In Montek we trust!









Pobudka o 6:14 rano, żeby się przygotować do wypłynięcia łodzią o godzinie 7. Oczywiście z 7 robi się 8, bo nasi łódkowi macherzy mają czas i od 6:50 kwitniemy czekając aż ktoś się zjawi. Łódź, którą mamy wypłynąć, to prawdziwa tradycyjna łódź rybacka, zwana lanche, około 20-metrowa, z żaglem, oczywiście ręcznie szytym. W środku sieci, pełno łusek i miły zapaszek rybny. Nasi majtkowie to 2 młodych lokalnych chłopaków, to prawdopodobnie Haratyni. Po francusku znali słowo bon i pas bon, więc nasza konwersacja odbywała się na migi. Wytłumaczyliśmy im na mapie, dokąd chcielibyśmy pojechać, oni mądrze kiwali głowami, że rozumieją. Po 'wystartowaniu' łódki, okazało się, że te wysepki, do których chcielibyśmy dotrzeć, nie są w zasięgu jednodniowej wycieczki, bo nasz wehikuł wodny poruszał się z prędkością maksymalnie 3-4km na godzinę. Na szczęście ptaki można zaobserwować i na bliższych mieliznach i wysepkach. Do Parku Banc D'Arguin emigrują ptaki z całej Europy oraz część z Ameryki Północnej. Można tam wypatrzeć kilkadziesiąt gatunków, z których dla nas najbardziej atrakcyjne są flamingi, i tak też wytłumaczyliśmy majtkom, że mają płynąć w okolice, gdzie można spotkać flamingi. Po jakiś 3 godzinach pływania, dotarliśmy do wysepki, gdzie brodziły w wodzie czaple, pływały kormorany i pelikany oraz pomniejsze ptaszki. Akurat te ptaki to dla nas nie nowość, bo w tym roku widzieliśmy ich całe mnóstwo w Delcie Dunaju w Rumunii (Ula i Krzysiu – tym razem nie było tak strasznie zimno, wystarczył tylko polar:). A flamingów jak nie było, tak nie ma. Widząc porywające tempo naszej łodzi, nie wiedzieliśmy jakie są szanse, żeby dopłynąć gdziekolwiek, gdzie można zobaczyć te różowe ptaki. A czas coraz bardziej nas naglił, bo mając na uwadze wczorajszą eskapadę, chcieliśmy mieć przynajmniej 3 godziny na przejazd przez pustynię z powrotem do drogi głównej, zanim zapadnie zmrok. Ale mieliśmy szczęście – w trasie powrotnej udało nam się zobaczyć parę niewielkich grup flamingów brodzących w wodzie. Nie było to to, na co miałam nadzieję – całe klucze lecących flamingów, bądź bardzo gromadnie brodzących przy brzegu, ale zawsze coś... Widać po takie widoki trzeba się udać do Miami albo jeziora Nakuru w Kenii. Najprzyjemniejszą częścią wycieczki było gotowanie przez naszych majtków ryb oraz ryżu, a także częstowanie nas raz po raz świeżo przygotowaną herbatą. Po 8 godzinach pływania dotarliśmy, już trochę zaniepokojeni późną godziną, do osady, w której czekał na nas Montek. Szybko uregulowaliśmy należność za łódkę oraz spanie w namiocie i ruszyliśmy w drogę powrotną, która wg słów mieszkańca osady, miała trwać około 2 godzin. Przy wyjeździe udało nam się znaleźć świeże ślady samochodu, który jechał na ten sam azymut, co my, i postanowiliśmy się ich trzymać. Były momenty, że ślady stawały się mniej wyraźne, ale cały czas udawało się je odnaleźć. Na twardszych odcinkach Filip rozwijał prędkość do 90km/h! Czuliśmy się trochę jak na rajdzie Paryż-Dakar. Niesamowite przeżycie. W pewnym momencie, jadąc przez dość głębokie piaski, Montek zaczął się dość mocno nagrzewać. Jak tylko dotarliśmy do twardszego i płytszego fragmentu, zatrzymaliśmy się, nie wyłączając silnika Filip otworzył klapę, a ja włączyłam ogrzewanie. Temperatura szybko spadła. Postanowiliśmy na ogrzewaniu jechać już do końca, żeby nie ryzykować ponownego przegrzania w nieodpowiednim momencie, gdzie zatrzymanie groziłoby zakopaniem się. W pewnym momencie dotarliśmy nawet do drogowskazu pustynnego, który upewnił nas, że jedziemy w dobrą stronę. Chwilę za tym drogowskazem zaczynały się coraz wyższe wydmy, i gdyby nie pewność, że jak jest drogowskaz i są ślady kół, to to musi być dobra droga, chyba byśmy się wycofali. Wjeżdżaliśmy na wysoką wydmę, typu tych, które są na obrazkach przedstawiających prawdziwą pustynię. Montek ciągnął uparcie w górę, Filip kurczowo trzymał kierownicę i koncentrował się na podjeździe, ja trzymałam się rączki na drzwiach bocznych, cała blada, wiedząc czym grozi zakopanie się w piachu w tym momencie. Ale oczywiście Montek i Filip dali radę, wjechaliśmy i zjechaliśmy z wydmy, a za parę kilometrów ukazała się już droga asfaltowa, która była naszym celem. Jechaliśmy godzinę tylko, pokonując 57km po pustyni. Na koniec dopompowaliśmy z powrotem opony, trochę poukładaliśmy graty, które się mocno poprzemieszczały podczas podskoków samochodu i ruszyliśmy w 240km trasę do stolicy – Nawakszut. Po 3 godzinach jazdy dotarliśmy do celu i znaleźliśmy super zajazd, w którym zatrzymują się głównie offroadowcy. Mają tutaj nawet WiFi! Wyczerpani, zmyliśmy z siebie piaski Sahary i udaliśmy się na zasłużony odpoczynek.

22 grudnia – Operacja „Pustynna burza”







Ruszyliśmy z małym poślizgiem, ale udało nam się rano wysłać trochę info na bloga, a poza tym znaleźliśmy informację turystyczną odnośnie naszej planowanej wizyty w Parku Narodowym Banc d'Arguin (co nie było łatwe, bo się przenieśli i w przewodniku były stare dane). Okazało się, że musimy przejechać około 230km w stronę stolicy i później odbić w Saharę. Ja sobie, nie wiem dlaczego ubzdurałem, że ma to być tylko 7km po Saharze, więc zero stresiku. Jak dojechaliśmy do „rozjazdu” to Ala powiadomiła mnie po rozmowie ze strażnikiem, że mamy do przebycia około 50km po pustyni! (komentarz Ali: już po rozmowie w informacji turystycznej i zobaczeniu mapy wiedziałam, że to ma być ok. 50km, ale po co Filipa zawczasu stresować, jeszcze by nie chciał mnie do tych ptaków zawieźć...:) W tym momencie ciśnienie trochę skoczyło, no ale byliśmy już za daleko żeby się wycofać. W informacji zaopatrzyliśmy się w dość szczegółową mapę parku 1:200 000, mieliśmy także kompas, więc ekwipaż się nadawał. Po przejechaniu chyba z 400m i zgubieniu śladów tej „oczywistej” drogi wróciliśmy do naszego strażnika, który już wcześniej oferował nam przewodnika. Zawołał jakiegoś ludka i zaczęła się rozmowa o cenie. Chłopina zawołał 50E, a po kilku minutach obniżył do 40E twierdząc, że za mniej nie pojedzie, bo nie ma jak później wrócić. No ale to jednak nadal za wiele, a poza tym ta droga ma być oczywista. No nic, raz kozie śmierć. Decydujemy się, że jedziemy sami, a ja po wcześniejszej przygodzie z piachem, wiedziałem że to będzie droga przez mękę. Zaczęliśmy od wyłączenia muzyki, a ciśnienie zaczynało być coraz większe. A propos ciśnienia, to spuściliśmy trochę powietrza z kół i Montek zdecydowanie lepiej zaczął przebijać się przez piach. Mieliśmy znaczny zapas wody, a to najważniejsze. Oczywiście już po kilku kilometrach zupełnie potraciliśmy ślady i zaczęliśmy się kierować kompasem. Ślady pojawiały się i znikały. Po przejechaniu 30km dojechaliśmy do namiotu, przy którym stał pick-up. Właściciel powiadomił nas że do „naszej” osady jest jeszcze 50km i nie jedziemy w najlepszym kierunku! No czole zaczęły się gęsto pojawiać krople potu. Przejechaliśmy 30km, a dystans w rzeczywistości się nie zmniejszył. To już zupełnie nie było śmieszne, a wizja zakopania się Montka w tym piachu, przysparzała mi siwych włosów. Montek ciągnął na cztery koła, w kabinie było coraz cieplej, a najgorsze było to, że zachód słońca też nie był naszym sprzymierzeńcem. Robiło się coraz ciemniej. Ala starała się nas prowadzić trochę po mało widocznych śladach, trochę na azymut, wiedząc, że na zachodzie jest ocean i prędzej czy później, jadąc w linii prostej, musimy do niego dojechać. W niektórych momentach moc i prędkość samochodu znacznie spadała i musiałem żyłować naszego biedaka na wysokich obrotach na drugim biegu. Prawdę mówiąc jazda po piachu szła mi już lepiej niż za pierwszym razem, co nie oznacza, że było to dla mnie przyjemnością. W sumie to dość ciężka praca fizyczna, gdzie kierownicę trzeba trzymać z całych sił i mocno kontrować, gdyż koleiny w piasku rzucały samochodem na wszystkie strony. Kilka razy wyskoczyliśmy na wydmach dość konkretnie uderzając głowami w podsufitkę, ja jednak wolałem jechać szybciej, niż zakopać się w piachu. W aucie wszystko zaczęło zgrzytać i piszczeć, ja już słyszałem jakieś stukania w zawieszeniu, ale to chyba raczej strach i imaginacja wzięły górę, jak to mawiał nasz kolega. Jechaliśmy dalej, a oceanosa jak nie było tak nie ma. Po drodze spotkaliśmy jeszcze pasterzy owiec czy wielbłądów (cholera wie czego) którzy wskazali nam niby kierunek, a my ich za to obdarowaliśmy misiami sagowymi, pocztówkami z miasta Ruda Ślaska i innymi gadżetami – zdjęcie powyżej. Niestety na wiele się to nie zdało. Już w zasadzie pogodzeni z nocą na pustyni zobaczyliśmy wreszcie ocean!!!! Hurra! Wspaniale, teraz jeszcze tylko trzeba znaleźć jedną z osad! Teraz już kompletnie nie zależało nam na tej zaplanowanej na początku, każda będzie dla nas zbawieniem! Jedziemy w lewo, ocean mamy po prawej są całkiem wyraźne ślady, ale Montek zaczyna się coraz głębiej zapadać. Natychmiast podejmuję decyzję o odwrocie. Piasek jest znacznie ciemniejszy i wilgotny, a to oznacza, że jest odpływ i jeszcze niedawno pod nami była woda. Taki teren zdecydowanie do mnie nie przemawia i wycofujemy się. Ogólnie dochodzimy do wniosku, że powinniśmy jechać jednak w drugą stronę, więc zawracamy i ruszamy. Po przejechaniu kilku km, znów zmiana decyzji. Wracamy i jedziemy tak jak wcześniej. Cały czas mamy ocean to po prawej, to po lewej w zależności od tego, w którą stronę się kierujemy. W zasadzie spędzenie nocy w aucie na wiele się nie zda, bo rano nadal nie będziemy wiedzieli, gdzie jechać. Teoretycznie i w prawo i w lewo powinniśmy wzdłuż oceanu dojechać do jakiejś osady, ale na pustyni to chyba wszystko jest teoretycznie. Tym razem już wytrwale jedziemy wzdłuż wody, mając ją po prawej. Zaczyna szarzeć za oknem. Moja myśl jest tylko jedna, kiedy to się ku..a skończy!!!! Już mam serdecznie dość tej piep.....j pustyni! Piach wdziera się wszędzie. Czuję, że jest mi coraz cieplej, pomimo tego, że na dworze się ochładza. Dla nich oczywiście ta droga miała być jasna i czytelna, a my już po kilkunastu kilometrach byliśmy w ciemnej du..e, to znaczy na środku pustyni, bez żadnego punktu odniesienia. W sumie wydawało się, że cały czas jedziemy do przodu, a pewnie z lotu ptaka było dopiero widać jak kluczymy. Na pustyni utrzymywanie kierunków jest strasznie złudne. A ja sobie pomyślałem: zamiast pić piwo spokojnie w Sopocie na molo to tobie debilu się zachciewa ekscesów! Najlepiej jak się teraz zakopiesz, i nawet sto kameli tego 2,5–tonowego smoka z piasku nie wyciągnie! Albo urwij koło na tych wydmach! No piękne wizje.....Cholera, kiedy to się skończy!!!! Mamusiu ja już będę grzeczny, tylko niech się ta cholerna pustynia już skończy....A licznik pokazuje przejechanych już ponad 80km! Jak dobrze, że mamy jeszcze sporo paliwa w baku i 60litrow w baniakach! Jedziemy kolejne kilometry już zupełnie nic nie mówiąc do siebie, każde w duchu modląc się o dotarcie do jakiejś ludzkiej osady. Atmosfera jest gęsta i strach jest naszym trzecim pasażerem. Nagle pada pytanie, co to jest, czy to nie jakiś namiot? Jedziemy kolejne kilkaset metrów, tak to chyba jakaś osada. Jest nadzieja, nadzieja zawsze umiera ostatnia! Jest, patrz, bocian, bocian, jak on żyje to i my możemy!!!! Lamia ściągaj te pilotkę!!!! Jest, jest, wspaniale, fantastycznie, idealnie (pewnie można tu jeszcze sto przymiotników dać, ale żaden z nich nie odda tej olbrzymiej ulgi, radości i tego pięknego uczucia jakie nam towarzyszy – dokładnie coś takiego jak Maks i Albert mieli w Seksmisji jak bociana zobaczyli – te namioty to dla nas właśnie taki bocian). Dojechaliśmy, a na dworze już zmrok. Licznik samochodu pokazuje 87km, ale to już wszystko nieważne. Nieważne, że to nie jest ta osada, do której chcieliśmy dojechać. Nasza znajduje się kilkanaście kilometrów na północ wzdłuż oceanu (nie, nie, nie będziemy się starali do niej dojechać. No fucking way! ). Ale to już wszystko nieważne, tutaj też są namioty i można wynająć łódkę za jedyne 60E (cena urzędowa – nienegocjowalna). Umawiamy się na 7:00 rano. Na horyzoncie pojawia się szakal. Wygląda w sumie jak krzyżówka psa z lisem (może przez ten ogon). Jemy jeszcze zaległą bagietkę. Dokonujemy wieczornej toalety, płucząc zęby płynem do ust i wycierając twarz i ręce wilgotna chusteczką. W ubraniach kładziemy się spać w namiotach nomadów. Jest 20:00. Dopada nas uczucie rozluźnienia i błogiego spokoju. Jest super jest super, więc o co ci chodzi........
Jutro ciężki dzień, bo chyba trzeba będzie wracać.......