Jeszcze krótko o wczorajszym wieczorze. Większość restauracji zaczynała serwować jedzenie od 20, ale my wygłodzeni (przecież herbatnikami i innymi ciasteczkami jeszcze z Polski nie da się najeść) zdecydowaliśmy się na kolację w restauracji należącej do naszego hotelu. Jak się później okazało to był dobry wybór. Zamówiliśmy sałatkę marokańską (pomidory, cebula, jajko, oliwki, papryka), która była fantastycznie doprawiona kuminem (kmin rzymski), kotlet z baraniny tez świetny i bardzo smaczna potrawka z ośmiornicy. Do tego jako przystawka oczywiście bagietka z oliwkami. Całości dopełniła świetna zielona herbata mieszana z mięta i dużą ilością cukru. Tutaj to standard. Po posiłku zrobiliśmy sobie jeszcze spacer po Dakhli, której wcześniej opustoszałe ulice nagle wypełniły się młodzieżą, rożnymi sztandami, jadłodajniami i innymi cukierniami. Do pełnego zestawu brakowało tylko piwiarni:) Daminka, a dziewczyny pierwsza klasa, wyższa pólka bez obrzydzenia!
Wracajmy jednak do niedzieli. Wstajemy później, czyli koło 8. Jemy śniadanie i ruszamy w stronę Maretanii. Jeszcze dobrze nie ruszyliśmy, a ja postanowiłem wykąpać Montka w oceanosie. Aby zrealizować ten plan zjechałem z drogi na piasek, nagle zrobiło się bardzo grząsko i samochód zaczął niebezpiecznie zwalniać, szybko zdecydowałem, że wracamy na drogę. Niestety nie udało się dojechać do asfaltu, kiedy koła zaczęły boksować w piachu. Napęd na 4 koła oraz redukcja też nie pomagały, choć przednie koła już prawie łapały asfalt. Smród gumy uświadomił mi, że w ten sposób nie wyjedziemy. Wyszliśmy z samochodu, żeby ocenić sytuację, wyciągnęliśmy saperkę, ale zaraz zatrzymał się pick-up. Dwóch Marokańczyków żwawo ruszyło z pomocą, zaczęli odkopywać nas z piasku, podłożyli pod koła kawałek gumy oraz wyrwane kawałki krzewów rosnących przy drodze. Po kilku próbach Montek zaczął się powoli wytaczać z piachu. Fajne doświadczenie, ale na szczęście byliśmy blisko drogi, więc skończyło się tylko przygodą. Teraz już wiem, że jazda po piachu (plaża/pustynia) wymaga niezłych umiejętności, co oczywiście nie oznacza, że rezygnuję z wykąpania Montka w oceanosie:) Takie stare marzenie, żeby przejechać się autem po plaży.
Droga mija dość nudno, na szczęście krajobrazy rekompensują monotonię jazdy po pustej, pustynnej drodze. Po drodze mijamy Zwrotnik Raka i upamiętniamy go zdjęciem. Bez większych problemów i bez dodatkowych „kosztów” (patrz wczoraj) dojeżdżamy do granicy. Po drodze mijamy rowerzystę z Niemiec. Jego celem jest Gambia. Twardy zawodnik! Na granicy stoi kilka samochodów z „białkami” - Niemcy, Francuzi i Szkot. Procedura po stronie Marokańskiej zajmuje prawie godzinę. Ruszamy 3-kilometrowym kawałkiem ziemi niczyjej. Dokola wraki samochodow. Trzeba się trzymać drogi, bo ponoć teren jest zaminowany. Ale jak tu się trzymać czegokolwiek, jak drogi nie ma, a my jedziemy jako jedyny samochód. (powyżej zdjęcie z 'drogą' i kawałkiem naszego auta). W pewnym momencie dojeżdżamy do piaszczystego terenu, a ja nauczony porannym doświadczeniem postanawiam się wycofać. Oczywiście natychmiast znajdują się dwa samochody koło nas i bardzo mocno gestykulują, że nie mogę sobie tutaj tak jeździć, bo to niebezpiecznie i oni mnie chętnie za opłatą przeprowadzą. Ja już widzę na horyzoncie spotkanego wcześniej gościa, który mówi po rosyjsku (wcześniej zmieniliśmy u niego marokańskie Dirhamy na mauretańskie Ugija (UM), kurs 1E-325 UM). Pokazuje nam kierunek, poza tym inne auta już tamtędy jadą, więc się do nich podpinamy (Halinka na szczęście Twój czarny scenariusz o zepsuciu się Montka właśnie na tamtym terenie się nie spełnił:)
Granica mauretańska typowo afrykańska. Jakieś stare budy, pełno papierów i pieczątek (rowerzysta tez dojechał). Bez problemów dostajemy wizę na 15 dni (w sumie na 17 dni, bo nie policzył ani dzisiaj, ani ostatniego dnia – dla nas lepiej), po 20E od osoby. Oczywiście to nie koniec. Oficjele chcą od nas wydębić 'podatek' za samochód, ale dzięki uśmiechom Ali i opowieściom o nas, biednych studentach – udaje się uniknąć tej opłaty. Trzeba jeszcze zapłacić ubezpieczenie za auto. Około 25E za 20 dni. Po załatwieniu formalności i uwolnieniu się od naganiaczy, oferujących zakwaterowanie w Nouadhibou i super atrakcyjny kurs wymiany udajemy się w dalszą trasę. Od Nouadhibou dzieli nas 50km. Droga mija spokojnie, jest kilka check-pointów, ale kończy się na sprawdzeniu, paszportów, głownie wiz i ubezpieczenia samochodu. Wjeżdżamy do miasta (no może to za duże słowo). Bez problemu znajdujemy nocleg (jest nawet ciepła woda, która już nie jest koniecznością tutaj, gdyż temperatury zaczynają być całkiem sympatyczne). Cena 4,000UM za dwie osoby. Szkot jest na tym samym kempingu, więc może pęknie zachomikowane winko marokańskie. Knajpy oczywiście jeszcze zamknięte, więc pierwszy głód poszliśmy zaspokoić do lokalnego fast-foodu. Całkiem fajne sandwicze na ciepło z bagietki (500UM).
Na kolację idziemy do knajpki Halima poleconej przez naszego szeryfa z kampingu, a i przewodnik Lonely Planet też twierdzi, że seafood jest tam marvellous! Zobaczymy. Później damy Wam znać!
Wracajmy jednak do niedzieli. Wstajemy później, czyli koło 8. Jemy śniadanie i ruszamy w stronę Maretanii. Jeszcze dobrze nie ruszyliśmy, a ja postanowiłem wykąpać Montka w oceanosie. Aby zrealizować ten plan zjechałem z drogi na piasek, nagle zrobiło się bardzo grząsko i samochód zaczął niebezpiecznie zwalniać, szybko zdecydowałem, że wracamy na drogę. Niestety nie udało się dojechać do asfaltu, kiedy koła zaczęły boksować w piachu. Napęd na 4 koła oraz redukcja też nie pomagały, choć przednie koła już prawie łapały asfalt. Smród gumy uświadomił mi, że w ten sposób nie wyjedziemy. Wyszliśmy z samochodu, żeby ocenić sytuację, wyciągnęliśmy saperkę, ale zaraz zatrzymał się pick-up. Dwóch Marokańczyków żwawo ruszyło z pomocą, zaczęli odkopywać nas z piasku, podłożyli pod koła kawałek gumy oraz wyrwane kawałki krzewów rosnących przy drodze. Po kilku próbach Montek zaczął się powoli wytaczać z piachu. Fajne doświadczenie, ale na szczęście byliśmy blisko drogi, więc skończyło się tylko przygodą. Teraz już wiem, że jazda po piachu (plaża/pustynia) wymaga niezłych umiejętności, co oczywiście nie oznacza, że rezygnuję z wykąpania Montka w oceanosie:) Takie stare marzenie, żeby przejechać się autem po plaży.
Droga mija dość nudno, na szczęście krajobrazy rekompensują monotonię jazdy po pustej, pustynnej drodze. Po drodze mijamy Zwrotnik Raka i upamiętniamy go zdjęciem. Bez większych problemów i bez dodatkowych „kosztów” (patrz wczoraj) dojeżdżamy do granicy. Po drodze mijamy rowerzystę z Niemiec. Jego celem jest Gambia. Twardy zawodnik! Na granicy stoi kilka samochodów z „białkami” - Niemcy, Francuzi i Szkot. Procedura po stronie Marokańskiej zajmuje prawie godzinę. Ruszamy 3-kilometrowym kawałkiem ziemi niczyjej. Dokola wraki samochodow. Trzeba się trzymać drogi, bo ponoć teren jest zaminowany. Ale jak tu się trzymać czegokolwiek, jak drogi nie ma, a my jedziemy jako jedyny samochód. (powyżej zdjęcie z 'drogą' i kawałkiem naszego auta). W pewnym momencie dojeżdżamy do piaszczystego terenu, a ja nauczony porannym doświadczeniem postanawiam się wycofać. Oczywiście natychmiast znajdują się dwa samochody koło nas i bardzo mocno gestykulują, że nie mogę sobie tutaj tak jeździć, bo to niebezpiecznie i oni mnie chętnie za opłatą przeprowadzą. Ja już widzę na horyzoncie spotkanego wcześniej gościa, który mówi po rosyjsku (wcześniej zmieniliśmy u niego marokańskie Dirhamy na mauretańskie Ugija (UM), kurs 1E-325 UM). Pokazuje nam kierunek, poza tym inne auta już tamtędy jadą, więc się do nich podpinamy (Halinka na szczęście Twój czarny scenariusz o zepsuciu się Montka właśnie na tamtym terenie się nie spełnił:)
Granica mauretańska typowo afrykańska. Jakieś stare budy, pełno papierów i pieczątek (rowerzysta tez dojechał). Bez problemów dostajemy wizę na 15 dni (w sumie na 17 dni, bo nie policzył ani dzisiaj, ani ostatniego dnia – dla nas lepiej), po 20E od osoby. Oczywiście to nie koniec. Oficjele chcą od nas wydębić 'podatek' za samochód, ale dzięki uśmiechom Ali i opowieściom o nas, biednych studentach – udaje się uniknąć tej opłaty. Trzeba jeszcze zapłacić ubezpieczenie za auto. Około 25E za 20 dni. Po załatwieniu formalności i uwolnieniu się od naganiaczy, oferujących zakwaterowanie w Nouadhibou i super atrakcyjny kurs wymiany udajemy się w dalszą trasę. Od Nouadhibou dzieli nas 50km. Droga mija spokojnie, jest kilka check-pointów, ale kończy się na sprawdzeniu, paszportów, głownie wiz i ubezpieczenia samochodu. Wjeżdżamy do miasta (no może to za duże słowo). Bez problemu znajdujemy nocleg (jest nawet ciepła woda, która już nie jest koniecznością tutaj, gdyż temperatury zaczynają być całkiem sympatyczne). Cena 4,000UM za dwie osoby. Szkot jest na tym samym kempingu, więc może pęknie zachomikowane winko marokańskie. Knajpy oczywiście jeszcze zamknięte, więc pierwszy głód poszliśmy zaspokoić do lokalnego fast-foodu. Całkiem fajne sandwicze na ciepło z bagietki (500UM).
Na kolację idziemy do knajpki Halima poleconej przez naszego szeryfa z kampingu, a i przewodnik Lonely Planet też twierdzi, że seafood jest tam marvellous! Zobaczymy. Później damy Wam znać!