niedziela, 25 stycznia 2009

24 styczeń – Afryka dzika cd




Kolejny dzień z wczesnoporanną pobudką. Ale trzeba się poświęcić, jeżeli człowiek chce coś zobaczyć. Ze zwierzętami jest tak, że można je wypatrzyć łatwiej albo z samego rana albo po południu. W ciągu dnia jest to bardzo trudne, bo chowają się przed upałem. Mamy dziś luksusowe warunki, bo jedziemy samochodem (żeby sprawdzić odleglejsze zakątki parku) i mamy strażnika tylko dla siebie. Od samego początku widzimy dziesiątki różnych odmian antylop, które płochliwie stoją przy drodze i na każdy najmniejszy ruch reagują ucieczką. Po niedługiej jeździe Filip gdzieś w głębi krzaków wypatruje słonia. Wysiadamy z samochodu i idziemy w jego stronę. Okazuje się to być stary samiec. Strażnik mówi, że w pewnym wieku młode samce usuwają starszego ze stada i zajmują jego miejsce. Widać, że stoczył dużo walk o swoje miejsce, bo jeden kieł ma złamany. Ale za to drugi jest imponującej długości, prawie tak długi jak jego trąba! Nasz strażnik dzwoni do innych, żeby przyszli tu ze swoimi grupami, a my obserwujemy słonia i zagłębiamy się coraz bardziej w busz. W pewnym momencie słoń zatrzymuje się przed wysokim drzewem, oplata je trąbą i zaczyna potrząsać. Ogromne, wysokie drzewo rusza się całe, a jego kwiaty, przysmak słoni, spadają dziesiątkami na ziemię. Potem te malutkie kwiatuszki słoń wybiera z trawy delikatnie trąbą. Niesamowity widok. Po tym jak odnalazły nas pozostałe grupy, udajemy się z powrotem do samochodu na dalsze poszukiwania zwierzyny. Widzimy znów dużo guźców, antylop, ptaków (widziałam prześliczną szaro-niebieską sowę) oraz kolejnego słonia. To safari możemy też zaliczyć do bardzo udanych. I jeszcze jedna uwaga – póki co, park Mole jest bardzo tani. Za takie safari, niezależnie czy pieszo czy własnym samochodem płaci się 1E za 2h od osoby! Dlatego ludzie siedzą tam po kilka dni, chodząc na safari codziennie, a nawet 2 razy dziennie. Oczywiście znacznie bardziej popularne safari w Afryce wschodniej (Kenia czy Tanzania) to jednak trochę inna jakość, dużo więcej zwierzyny, lepiej widocznej, jest tylko sawanna, a tutaj busz, ale za to cena tam wynosi min. 100$ za dzień z wyżywieniem, transportem i zakwaterowaniem oczywiście. Inne opcje nie wchodzą w grę. Generalnie safari są zawsze robione w samochodach, z których bardzo rzadko można wychodzić, ale w Mole jest możliwe organizowanie pieszego safari, ponieważ prawie nie ma tutaj drapieżników (podobno jest kilka lwów i lampartów, ale są głęboko w buszu i tylko niektórzy strażnicy mieli okazję je zobaczyć), więc chodzenie jest relatywnie bezpieczne. Trzeba tylko uważać żeby nie narazić się słoniowi, ale tego bardzo mocno pilnują strażnicy chodzący z każdą grupą.
Po safari jemy śniadanie, które jest w cenie pokoju (oczywiście wczoraj madame z recepcji chciała nas za nie kasować, jak i zresztą za kąpiel w basenie, na szczęście jest napisane na tablicy ogłoszeń, że te rzeczy są w cenie noclegu), bierzemy kąpiel, już nie z wiaderka i jedziemy dalej. Teraz naszym priorytetem jest stacja benzynowa. Wyjeżdżając z Wa, po wizycie w Hippo Sanctuary zastanawialiśmy się nad tankowaniem + uzupełnieniem przynajmniej jednego kanistra, ale coś nas zaćmiło i stwierdziliśmy, że pojedziemy dalej. No to mamy to, na co zasłużyliśmy. Teraz nerwowo czekamy do następnej wioski, w której podobno ma być normalna stacja z dystrybutorami. Wioska jest, stacja jest, ale co z tego, skoro nieczynna! Pracownik stacji mówi, że jest jeszcze jedna przy wyjeździe z miasteczka, ale też może nie działać, bo od rana nie ma prądu. Znajdujemy stację i z ulgą stwierdzamy, że mają własny generator i pompy działają. Tak więc można śmiało ruszać dalej, do Kumasi.
Koło 17, po przerwie na obiad (jedliśmy jedną z najpopularniejszych potraw w Ghanie – banku – ciasto ze sfermentowanej kukurydzy z wołowiną i sosem), docieramy na przedmieścia Kumasi. Jest to jedno z największych miast w Ghanie, gdzie ma swoją siedzibę król Ashanti, najbardziej licznego plemienia ghańskiego. Już przed miastem zatrzymuje nas korek. Wleczemy się koło za kołem do przodu, by wreszcie dotrzeć w okolice centrum. Wg przewodnika, za ogromnym targiem jest dzielnica, w której mieszczą się hotele. Olbrzymie targowisko wylewa się na ulice, sprzedają tutaj wszystko począwszy od jedzenia, starej elektroniki, jak i plastikowych chińskich butów. Setki kolorów i zapachów przeplatają się ze sobą, dając niesamowity urok. Pomimo tego, że korek jest straszny, auta starają się wepchać przed nas, ludzie ocierają się o nasze lusterka, kilka razy musimy zawracać, to nadal zachowujemy spokój i podziwiamy ten afrykański kram zajmujący pół dzielnicy. Takie rzeczy to tylko w ....Afryce! Próbujemy przebić się przez targ, ale okazuje się to niemożliwe. Tkwimy w ogromnym korku, gdzie królują minibusy z ludźmi ładującymi do nich towar ze swoich stoisk targowych. Jakoś udaje nam się zawrócić i inną drogą próbujemy przebić się do naszej dzielnicy. Na nosa jedziemy w kierunku, który wydaje się prawidłowy i znajdujemy prawie od razu hotel, którego szukaliśmy. To się nazywa dobry GPS:)
Po rozpakowaniu betów zrobiła się 19:30, bo 2h zajął nam przejazd przez miasto. Idziemy szukać internetu, a tutaj już wszystko pozamykane! Nawet w barze hotelowym mówią, że o 20:30 będą zamykać. A jest sobota wieczór. Dziwne tutaj mają zwyczaje. Po długich poszukiwaniach udaje nam się znaleźć otwartą kafejkę internetową, a po niej fajny bar z wielką plazmą, w której akurat jest nadawany nigeryjski film o magii i o tym, że Jezus zwycięża czarne moce. Kręcony amatorską kamerą, która nie potrafi złapać ostrości, głosu to prawie wcale nie słychać, a efekty specjalne są znacznie słabsze niż te z lat 50-tych. Generalnie mamy super ubaw oglądając ten filmik. Kupimy kilka w Nigerii i zrobimy sobie wieczór filmowy pod znakiem Nollywood...
Jutro czeka nas zwiedzanie Kumasi i droga do wymarzonych plaż....

23 styczeń – Afryka dzika, czyli w poszukiwaniu Hrochów....










Wstajemy o 6 rano. Zaczyna świtać, ja zdecydowanie rezygnuję z porannej toalety, Ala idzie z wiaderkiem do prysznica. Umycie twarzy i zębów jest dla mnie zupełnie wystarczające. Nasz przewodnik i strażnik też wstają. Zaczynają się pomału przygotowywać do wymarszu. Najpierw jednak formalności. Wypisują kwitki dla Szkota, który wczoraj robił safari. Wszystko się przeciąga i na brzeg docieramy sporo po siódmej, po drodze dołączają Czesi. Wskakujemy na łódkę zwaną tutaj „piroga”. Nie czarujmy się, jest to takie indiańskie canoe, które po wpakowaniu 7 ludzi (wioślarz, przewodnik i strażnik) zanurza się tak głęboko, że każdy balans ciałem powoduje wlewanie się wody. Od razu uprzedzają nas, że właśnie ciałem mamy balansować, żeby łódka się nie przechyliła. Niezły start. Jeszcze lepszą sprawą jest to, że nasz strażnik zostawia swoją flintę w samochodzie Czechów. No teraz to już jesteśmy super przygotowani na spotkanie z największymi zabójcami Afryki. Przewodnik potwierdza nasze info, o tym, że hipopotamy zabijają statystycznie najwięcej ludzi ze wszystkich dzikich zwierząt. Tak więc płyniemy tym naszym „promem” pełni respektu dla tych olbrzymich ssaków, które potrafią osiągnąć wagę 3000kg! No panie, tutaj to nawet Pudzian nie dałby rady! Przewodnik nagle wskazuje na jakieś wydmy w wodzie. Podpływamy na odległość kilkudziesięciu metrów. Przewodnik jest bardzo ostrożny. Twierdzi, że nigdy nie mieli wypadku śmiertelnego, a co więcej nawet nigdy łódki nie wywrócił hipopotam. Przy okazji nasi południowi sąsiedzi uczą nas nowego słówka. Hroch, czyli hipopotam po czesku. No pane Havranek, nieźle......
Obserwujemy hiposy, początkowo ze sporą adrenaliną, szczególnie jak znikają pod wodą, od razu mamy wizje, że się zaraz koło nas wynurzą. Na szczęście takie ekscesy nie mają miejsca. Nasza rodzinka to dwa duże osobniki i dwójka dzieci. Robimy tysiącpięćsetstoosiemset zdjęć, i prawie po godzinie stwierdzamy zgodnie, że już jesteśmy gotowi wracać. Po drodze widzimy jeszcze czarną kobrę wylegującą się na brzegu. Jesteśmy już spakowani i gotowi do jazdy. Szkot, który miał wyjechać o 7 rano nadal czeka na transport. Czesi oferują mu podwóz, a my wykorzystujemy chwilowy chaos i pierwsi wbijamy się na laterytową drogę. Jest to o tyle ważne, że to oni będą jechać w tumanach naszego kurzy. Jak to Freddie śpiewał „another one bites the dust”! Miał chłopina rację, aczkolwiek raczej w sanktuarium hipopotamowym w Weichau w Ghanie nie był, bo jakoś mu się szybciej zeszło (nie mylić z doszło).
Trasa mija bardzo sprawnie, po drodze jeszcze tylko omlecik na śniadanie i kontynuujemy. Droga to głównie lateryt i jakiś biały kurz. Tarka na przemian z dziurami (zęby skaczą jak na mrozie – dobrze, że prawie nie mam plomb w zębach, bo chyba by mi powypadały). Udaje nam się kilka razy nieźle wyskoczyć na muldach, ale jeden skok był całkiem imponujący. Wszystkie 4 koła zawisły w powietrzu, ale zawieszenie Montka godnie przyjęło to wyzwanie. Człowiek się jak Hołek czasami może poczuć. No może z tą drobną różnicą, że jak on roz.....li auto, to firma naprawi, a nasz budżet będzie wymagał zostawienia auta w buszu. Tak więc, bez nadmiernych szaleństw dojeżdżamy do wioski Larabanga. Wskaźnik paliwa niesympatycznie chyli się ku zeru, ale wioska na mapie prezentuje się całkiem dogodnie. Niestety w rzeczywistości nie jest już tak kolorowo. Na pytanie o stację benzynową, lokalni pokazują nam plastikowe kanistry i beczki z paliwem. Aż takiej sahary nie mamy. Podobno jest jakaś normalna stacja w kolejnej wiosce 20km stąd. Robimy więc krótki postój, wpadamy do baru i pada magiczne słowo – GULDER. Okazuje się, że tutaj większość to muzułmanie i piwo jest tylko w jednym miejscu – oczywiście akurat nie w tym, w którym jesteśmy. Przy okazji spotykamy parę, Niemiec i Austriaczka. Wyglądali maks na 20 lat. Cholera, to myśmy się już tak postarzeli... Rozmawiamy krótko, no ale o czym z nimi rozmawiać skoro gość twierdzi, że Opel to niemiecki samochód i że niemieckie auta są najlepsze. Nie potrafił pojąć, że Opel został kupiony przez Amerykańcow (my w GM to wiemy bardzo dobrze) jeszcze przed urodzeniem jego ojca, a dzisiejsze niemieckie auta są produkowane przez Turków i innych auslendrów, a nie rodowitych Niemców. Widać chłopak żyje przeszłością i nadal śpiewa Deutschland Deutschland uber alles, ale to już jego cyrk i jego małpy.....ech ta dzisiejsza młodzież......
Ruszamy aby obejrzeć jeszcze meczet w tej wiosce zanim pojedziemy do Parku Narodowego Mole, oddalonego o kilka km. Oczywiście jak oglądamy mosque, pojawia się samozwańczy pilnowacz, który pokazuje nam jakiś wymiętoszony heft (po polsku zeszyt). Mówię mu, że też mam coś takiego w aucie i jaką mam gwarancję, że jak zapłacę za oglądanie to to pójdzie na renowację, a nie do jego kieszeni. Poza tym stwierdzam, że nie oglądam meczetu tylko jestem w wiosce, a meczet jest tutaj, więc oczu nie będę zamykał. W sumie płacę mu 2 ghańskie cedis (1E=1,6GH). Chciał czwórkę, ale powiedziałem, że madam się nie podobało i ona nie chce płacić. Oczywiście zażądałem rachunku. Nie wiem, czy mnie nabrał czy nie. Mam nadzieję, że nie i kasa pójdzie na renowację. Dobra, jedziemy dalej. Na granicy parku strażnik woła mnie do uregulowania opłat. Pytam więc ile, a on że to zależy i mam wpisać się w książkę. Mówię do niego w najdżirian pidżin english i ogólnie jest wesoło. Pisze więc, 2 osoby, aparat, auto. Strażnik podsumowuje 26 cedis. Jasny szlag, co tak dużo pytam. A on mówi, że żartuje. Cena to 12,6 cedis. No nie byłbym sobą gdybym o zniżkę nie zapytał. A on do mnie mówi, tak ja chcę zniżkę, niedawno był nowy rok, a ja nawet nic dla niego nie mam. Na co ja odpowiadam, a skąd wiesz, że nic nie mam. Wszystko w pidżin english, co pewnie dla normalnego białego by było mega zabawne (tak brzmi jakbym ja nie był normalny biały, no w sumie może coś w tym jest). Z auta przynoszę odblaskowego misia sagowego i kasetę Lady Pank 'W transie. Strażnik zadowolony, stwierdza, że teraz to da zniżkę. Wypisuje 8,6 na kalkulatorze. Nie mam drobnych i płacę 10. Ala ma w aucie ubaw po pachy. Zabawa musi być. Afrykańczycy to uwielbiają, ja też nie czarujmy się....
Wjeżdżamy do parku, wszystko super zorganizowane. Dobiega 15:00, a wiemy, że kolejne safari zaczyna się o 15:30. W recepcji kolejny problem. Okazuje się, że nie mają dzielonych pokoi po 8GH od osoby tylko domki za 35GH. Zaczynam rozmawiać o obniżce dla mnie, bo jak to Nigeryjczyk taki jak ja ma płacić, tyle co zwykli turyści! Wchodzi babka, która może dać mi zniżkę. Zaczynam znów mój pidżin english show! Okazuje się, że ona niedawno była w Ibadanie w Nigerii na weselu. Ja jej mówię, że mam przyjaciela w Ibadanie (Marek tutaj pozdrowienia dla Ciebie) i jak ona może mi takie ceny dawać. Zaczynam ją straszyć ju-ju, czyli nigeryjską czarną magią. Po kilku minutach śmiejemy się do rozpuku i ona mówi, żebyśmy poszli sprawdzić te dzielone pokoje, czy są jakieś wolne łóżka. W moim jest jedno.....zajęte, w damskim trzy (pokoje są 8 osobowe). Wracam i dopiero wydzieram się na nią! Oczywiście wszystko w formie żartu, ona ze śmiechu łapie się za boki i z rozbrajającą mina mówi, że nie wiedziała. Oczywiście później się przyznaje, że chciała więcej zarobić (może ma prowizję). Na szczęście moja afrykańska natura znów się przydała. Rozpakowujemy się i ruszamy na safari. Krokodyle, jak podeszliśmy do nich na kilka metrów, w popłochu uciekały do jeziora. Dużo odważniejsze były guźce, które były prawie na wyciągnięcie ręki. To tak jak w tym dowcipie z fiordami, gdzie dwóch kolegów przechwala się swoimi wakacjami. Jeden mówi, a fiordy widziałeś, a drugi odpowiada, jasne, ale to noc. Słuchaj stary fiordy to mi z ręki jadły. To tak jak nam te guźce. Antylopy też były, niestety słonia ani słychu ani widu. Jak wróciliśmy już do kempingu zadzwoniła komórka strażnikowi, który z nami był na safari. Okazało się, że inna grupa wypatrzyła słonie. Od razy zgodnie stwierdziliśmy, że wracamy. Opłacało się. Pomimo tego, że już widziałem słonie sporo razy na żywo, to nigdy z takiej odległości. Tutaj to nie było więcej niż 15m. Słoń szedł prosto na nas, aż kompletnie zeszliśmy mu z drogi. Trzeba przyznać, że chodzone safari ma dodatkowy urok. Widzisz takiego olbrzyma kilka metrów od siebie i nic cię nie dzieli. Po wszystkim strażnik pokazał mi naboje do swojej flinty i zapewnił, że to solidny kaliber i nawet słoń nie ma szans.
Po safari zjedliśmy świetną afrykańską kolację, a wieczorem wypiliśmy winko i anyżkowy pastis. Pastis to jeszcze pozostałość z Burkiny, a winko kupione na bezcłówce między Burkiną a Ghaną. Małoletni Niemcy (dołączyła do nas dziewczyna i chłopak, 19 i 21 lat) całkiem sympatycznie się wstawili i nawet dowcipy o amerykańskim statku, który tonął i wzywał pomocy wołając przez radio: ”we are sinking, we are sinking, and then they heard: zis is German Coast Guard, what are you s(th)inking about” przyjmowali z uśmiechem.
Zapomniałem jeszcze dodać, ze w ośrodku był basen i też nie omieszkaliśmy skorzystać z tej wspaniałej okoliczności.....
Rano znów ruszamy na safari, tym razem autem.