piątek, 13 lutego 2009

11 luty – Ouidah, historia niewolnictwa






Śniadanie, kąpiel w basenie i leniwie opuszczamy kurort w Grand Popo. Dzisiaj mamy do przejechania zaledwie 40km, więc nie trzeba się spieszyć z wyjazdem. Droga dobra, więc szybko docieramy do Ouidah. Znajdujemy nocleg i już pieszo idziemy zobaczyć lokalne muzeum – stary fort portugalski. Niestety po raz kolejny trafiamy na przerwę. Muzeum otwiera się dopiero od 15. No cóż szybka zmiana planów. Ruszamy w stronę hotelu aby przejść drogę niewolników, aż do „Wrót bez powrotu”, skąd niewolnicy byli wysyłani do różnych zakątków świata. Upał jest tak niemiłosierny, że decydujemy się wziąć auto. Po drodze zauważamy spotkanego wcześniej na targu voodoo Anglika oraz Amerykankę. Idziemy razem do naszego hotelu, oni aby coś zjeść, bo nasza restauracja wygląda sensownie, a my aby pojechać stamtąd nad ocean. Siadamy jednak z nimi, pijemy colę, a po 30min. nabieramy już dość mocy i jednak decydujemy się iść pieszo. Upał bardzo solidny, droga laterytowa, ciągle jeżdżą nią motorki i auta, a my musimy uskakiwać na bok. W czasie marszu widzimy różne symbole, które później są nam tłumaczone przez przewodnika u „Wrót bez powrotu”. Robimy jeszcze zdjęcia krajobrazom, oraz w połowie roznegliżowanej kobiecie, która płynie łódką. Niestety ta się zorientowała, że jest przez nas „ostrzelana” i wydzierając się zaczyna gwałtownie płynąć do brzegu. My w międzyczasie spokojnie chowamy aparat i ruszamy w dalszą drogę. Po dopłynięciu do brzegu, kobiecina łapie za kamień i odgraża się w naszym kierunku. No tego już za wiele. Wkraczam więc do akcji opierając się na płocie jak rozdrażniony byk i puszczam w jej kierunku konkretniejszą wiązankę po polsku, popartą do tego gestykulacja i intonacją! Pozwolicie, że nie będę cytował, bo ponoć uczniowie czytają bloga. Pewnie wyglądało to komicznie jak czerwony jak cegła yovo (tak tu na białego wołają), w okularach słonecznych i koszulce „I love India”, wydziera się w jakimś niesamowitym języku i dość jednoznacznie gestykuluje. No najważniejsze, że zadziałało. Kobiecina kompletnie zdezorientowana coś tam jeszcze mruczy pod nosem, ale kamień ląduje już na ziemi. Zadowoleni ze swojego zwycięskiego starcia ruszamy dalej, a obok dwóch lokalusów pchających wózek ma z całej akcji niezły ubaw. Liczy się jednak efekt. Nikt za nami nie woła, nikt nie goni, nikt nie ciska kamieniami. Udało się pokonać babkę w „kwiecie wieku”, na pół nagą dzikuskę, która na dodatek była kilkanaście metrów pod nami. Niezły ze mnie twardziel! No ale w sumie to dość duża była. Chyba nawet wyższa kategoria wagowa niż ja, no i konkretne bimbały miała, niby obwisłe, ale pewnie w bezpośrednim starciu z nimi miałbym bankowy wstrząs mózgu (tutaj pewnie grupka żartownisiów powie: „wstrząs mózgu? Ee tam tobie coś takiego nie grozi!”). Bogdan jednak mówi bankowy i tyle. Miała kilka zdecydowanych atrybutów, więc zwycięstwo nad nią jest tym cenniejsze! Reszta drogi to już tylko kurz i upał. Na miejscu nie ma nic porywającego. Postawiono bramę aby upamiętnić los niewolników, widać jakieś ruiny domku po pierwszych misjonarzach z 1861 roku. Na bramie są symbole oznaczające niewolników z Dahomeju, czyli obecnego Beninu, Nigerii, Nigru oraz Ghany, z których właśnie to terenów była większość pojmanych Afrykańczyków, sprzedawanych później w Ouidach. Miasteczko Ouidah było centrum niewolnictwa w Beninie. Takich głównych ośrodków było kilka, właśnie Dahomej, czyli obecny Benin, Senegal, Ghana i Angola, wywieziono z nich w sumie około 20 mln ludzi do obydwu Ameryk i Europy. Właśnie w Ouidach Dahomejczycy, o których była mowa w poprzednich postach sprzedawali niewolników. W mieście swoje siedziby mieli Portugalczycy, Brytyjczycy, Holendrzy, Duńczycy i Francuzi. Niewolników kupowało się na odległym o 4km targu aby następnie spętanych prowadzić do portu skąd odpływali. Po drodze były odprawiane różnego rodzaju ceremonie, np. niewolnicy musieli kilkukrotnie okrążyć tzw. drzewo zapomnienia, co miało sprawić, że zapominali oni o swoich rodzinach w Afryce i posłusznie pracowali na farmach. Po tych wyjaśnieniach wracamy sprawnie do miasteczka i idziemy od razu do muzeum. Tutaj bardzo sympatyczna przewodniczka, która ruszała się jakby każdy krok był jej ostatnim, a na dodatek największą karą w życiu, opowiada nam różne szczegóły z tamtych czasów. Niewolnicy byli wywożeni nie tylko do USA i Europy, ale również do Brazylii, Haiti i na Kubę. W muzeum są przedstawione różne tradycje przeniesione przez lokalnych ludzi w tamte rejony. Stolicą voodoo obecnie jest Haiti, gdzie zostało zesłanych bardzo wielu niewolników z tych okolic. Dowiedzieliśmy się, że niewolnicy byli „stemplowani” rozpalonym do czerwoności żelazem, przed wejściem na statek. Każdy handlarz miał swoje logo, a niewolnicy płynęli jednym statkiem, więc aby uniknąć nieporozumień po dopłynięciu, każdy z niewolników był oznaczany. W czasie trwającego 12 tygodni rejsu niewolnicy byli trzymani pod pokładem, częściowo skuci, karmieni chlebem i wodą. Ci, którzy umierali (a była to często nawet połowa) byli wyrzucani za burtę. Obecne muzeum to stary portugalski fort. Oglądamy pokoje gubernatora, koszary dla wojska oraz plac, na którym trzymani byli niewolnicy. Przez pewien okres trzymano ich na zewnątrz narażonych na deszcz, wiatr i słońce. Miało to zahartować ich organizmy, a dodatkowo wyeliminować słabsze jednostki. W forcie można zobaczyć cała masę armat, które Portugalczycy wymieniali z królami Dahomeju na niewolników. Jedna armata to 15 silnych i zdrowych mężczyzn lub 21 kobiet (widzicie, już nawet wtedy bardzo dobrze wiedzieli jaka jest wartość chłopa! Tak, tak a może Curie-Skłodowska też była kobietą!!!! Sfiksowałyście boście dawno chłopa nie miały! Chłopa wam trzeba!). Wizyta w forcie - muzeum ciekawa, ale my już się słaniamy na nogach, po dzisiejszym „spacerku” w upale. Jeszcze tylko internet i wracamy do hotelu. Tutaj kolacja: dwie sałatki z awokado, stek, frytki i po tak zakończonym dniu można iść spać.