czwartek, 15 stycznia 2009

14 styczeń – Dzień drugi trekingu





Wstajemy trochę później. Przewodnik już nam zagląda do namiotu. Jakoś nie mamy klimatu do wielkiej toalety i tu kolejny ukłon w kierunku nawilżanych chusteczek z domu. Wyruszamy o 8:30. Trasa początkowo wiedzie wiejską drogą. Następnie wspinamy się na klif, przechodzimy przez wioskę, w której przewodnik każe nam uważać. Jest tu dużo świętych miejsc i dotknięcie lub naruszenie każdego z nich kosztuje zapłatę w postaci owcy lub kozy (cholera wie ile takie zwierzaki tutaj kosztują). Ostrożnie idziemy za naszym przewodnikiem. Piwa dzisiaj nie pijemy, więc moja dyskusja z nim jest zupełnie zerowa. Docieramy do naszej oberży w Sandze. Rozliczamy się z przewodnikiem dając mu dodatkowo jakieś gadżety w postaci misiów i starych kaset Lady Pank (to była myśl żeby ich nie wyrzucać, da się je tu nieźle przehandlować) oraz moich rozerwanych spodni. Nawet moja stara nokia, posklejana taśmą (ale kolorowa) całkiem się tutaj spodobała. Niestety jest to mój jedyny telefon, więc nie jestem bardzo skłonny do zamian. Przynajmniej na razie....
Przepakowujemy torby i ruszamy dalej. Droga będzie laterytowa, więc nie ma sensu się teraz myć, bo znów się uświnimy. Dzisiaj planujemy przejechać całe 40km i zatrzymać się w Bandiagarze. Droga wydaje się lepsza niż przedwczoraj, a na pewno nikt jej nie naprawiał. W Bandiagarze znajdujemy nocleg za jakieś 15E. Całkiem sympatyczny. Teraz siedzę w miłej lokalnej knajpce, pijemy piwo i herbatę (zgadnijcie kto pije co:). Zaserwowali nam fantastyczne jedzenie. Chyba jedno z lepszych w ostatnim czasie, a co tam jedno z lepszych - najlepsze w Mali prawdopodobnie. Ja dostałem wołowinkę z grzybami oraz zapiekane ziemniaczki, a Ala frytki z brochette, czyli naszym szaszłykiem, z baraniny tym razem. Jutro ruszamy do Burkiny. Wizę niby powinniśmy dostać na granicy, ale wiadomo jak tutaj jest.....Inshallah!
Acha jeszcze mała dygresja, tak żeby Was powkurzać... Wiecie jak jest pięknie jak człowiek ma problemy z odtworzeniem daty i dnia tygodnia. W zasadzie każdy dzień jest piątkiem i sobotą! Taki kompletny luz i nawet te znienawidzone poniedziałki są bardzo przyjemne! Ale jak ja to mawiam, każdy jest kowalem swojego losu (wulgarne komentarze i pogróżki proszę śląc na priva)! Teraz daliśmy chłopakom w barze kasetę Lady Pank i właśnie słuchamy w Czarnej Afryce w buszbarze Lady Panków! A Panki jadą z tym koksem: „W kieliszku już się pieni dla Rock'n'Rolla hołd”! Tak więc Wasze zdrowie!
Czesc zdjec dodamy juz nastepnym razem, bo internet tutaj bardzo powolny.

13 styczeń – Treking w Krainie Dogonów










Przewodnik jest punktualnie. Dzisiaj mamy do przejścia znacznie dłuższy odcinek niż dnia następnego. Rano jest dość chłodno. Przewodnik narzuca konkretne tempo, ale dajemy radę. Na pytanie o przerwę odpowiadamy przecząco. Za którymś razem nie pyta, tylko sam zarządza przerwę. Widać się chłopaczysko zmęczyło. Docieramy do pierwszej wioski. W sumie szybciej niż przypuszczaliśmy. Idziemy dalej. W kolejnej wiosce postój i uzupełnienie płynów. Ja dzielę się piwem z przewodnikiem. Gdybyśmy wzięli 3-dniowy treking na tej samej trasie, właśnie tutaj mielibyśmy nocleg. Jest 10 rano!!! Oni chyba myślą, że biali to inwalidzi, dla których kilka godzin marszu to dawka śmiertelna. Ano tak, zapomniałem, oni mają głównie turystów z Francji. Na takich rzeźników ze Śląska nikt tu nie jest przygotowany! Niby muzułmanin, ale piwko żłopie. Wspinamy się coraz wyżej, wioski podobne do siebie, ale za to te widoki!!!! Wielki Rów Afrykański to małe piwo, przy tym! Jest tak pięknie, że nawet zmęczenia nie czujemy. Wspinamy się po kamieniach i dogońskich drabinkach. Rozpadliny skalne i przepaście wyglądają niesamowicie. Są też pozostałości domków Tellemów (podobno byli bardzo niskiego wzrostu i czerwonoskórzy, jak podają legendy), którzy, żyli tutaj przed Dogonami, kiedy to około XIV wieku Dogoni przegnali ich stąd, zagarniając te tereny na pola uprawne. Do swoich niedostępnych domów skalnych wspinali się po lianach. Dogonowie to jeden z najbardziej oddanych tradycjom ludów w Mali. Ich wierzenia to animizm, mają swojego boga Ammę, od którego wszystko się wywodzi, są znakomitymi astronomami (od zawsze twierdzili, że Syriusz składa się z 3 gwiazd, co współczesnym astronomom udało się dopiero potwierdzić dzięki super silnym teleskopom w 1995 roku), na każdym kroku wystawiają fetysze mające ich chronić przed złymi mocami, po radę udają się do wioskowego hogona, który jest odpowiedzialny za organizowanie wszelkich ceremonii, 'poświęcanie' fetyszy itp. Część Dogonów przyjęła wiarę muzułmańską albo chrześcijańską, ale i tak dalej wyznają wierzenia swojego ludu. Raz na 60 lat odbywa się największe święto Dogonów – Sigui, kiedy to Syriusz jest w specjalnym położeniu. Dogoni wyrabiają na tę okazję ogromne maski (do 10 albo więcej metrów), odbywają się ceremonialne tańce i wielkie obchody. Także wakacje roku 2027 mamy już zaplanowane:) Turystyka miała wielki wpływ na ten obszar i jego mieszkańców, ale bardziej pozytywny niż negatywny, bo biedni Dogoni masowo przenosili się swego czasu do większych wiosek i miast w poszukiwaniu pracy, a od momentu odkrycia ich regionu przez turystykę (wg naszego niewiele wiedzącego przewodnika – początek lat 80-tych), zaczęli napływać z powrotem, wiedząc, że za turystyką zawsze idą pieniądze.
Coś niesamowitego. Jedne z piękniejszych widoków w naszym życiu, a coś tam jednak już człowiek widział i nie był to tylko Wirek Ratusz w Rudzie Śląskiej:) Mijamy kolejne wioski, a widoki zapierają dech w piersiach. Tereny wyglądają wspaniale do wspinaczki górskiej (tutaj myślimy o koledze Cyrusie). Znów się zatrzymujemy w oberży. Są też Francuzi. Przewodnik mówi nam, że dostaniemy materac i możemy się położyć i wypocząć. Jako, że przewodnik mówi tylko po francusku moja konwersacja z nim ogranicza się do dzielenia piwa (ci, którzy mnie znają wiedzą, że ja to małomówny chłopak jestem). Ala mówi, żeby on się położył skoro jest zmęczony. My nie potrzebujemy tego. Francuzi zjedli i idą na sjestę na dachu. Rzeczywiście chyba słabe organizmy. Nie dość, że do stóp góry dojechali autem to już są zmęczeni. Dobra dam im spokój, bo ktoś sobie jeszcze może pomyśli, że się na nich uparłem i ich nie lubię, a to nieprawda. Po prawie godzinnej przerwie ruszamy dalej. Zostało jakieś 2h marszu. Najpierw zejście ze skał, a później droga przez równinę. Nuda panie jak na polskim filmie! Nic się nie dzieje. W wiosce gdzie mamy spać odbywa się targ. Obskakują nas dzieciaki. Kupujemy tomaty i idziemy do naszej oberży. Zaczyna się szarówka. Zamawiamy jedzenie, rezerwujemy namiot. Pokoje są wszystkie zajęte, więc będziemy spali na dachu pod namiotem. Mam nadzieję, że będzie cieplej niż na pustyni. Popijamy herbatę i piwo czekając na jedzenie. Mija godzina, później druga. Zaczynamy się irytować, głównie Ala, bo ja to jednak rozumiem african time (poza tym chyba nie jestem aż tak głodny:) Po interwencji i dwuipółgodzinnym oczekiwaniu dostajemy jedzenie. Jest to yam, tak bardzo przez mnie oczekiwany. Jeszcze nie ugniatany jak w Nigerii, ale zawsze coś. Spotkany malijski przewodnik, który studiował w Nigerii powiedział, że w Ghanie już te wszystkie nigeryjskie przysmaki dostanę. Inshallah!
Jutro mamy jakieś 2,5h marszu. Luzik. To jak wypicie małego piwa naraz:)

12 styczeń – Wyżyna i Klif Bandiagary


Jak było planowane wstajemy rano i ruszamy na miasto. W planie jest zjedzenie omleta na ulicy (świetny - testowany dzień wcześniej), wymiana waluty oraz po raz kolejny przyspawanie rury. Musimy tez zatankować, bo wskaźnik spada poniżej Ľ. Nasz spawacz od razu nas rozpoznał i przystąpił do pracy. Stwierdził, że miejsce w którym jest rura jest zardzewiałe, ale da radę to jakoś inaczej naprawić. W międzyczasie śniadanko z masą lokalnych oraz setkami much. Dziwnym trafem jakoś żaden biały się na takie coś nie decyduje, choć jest ich tam sporo. Dopełnieniem śniadanka jest baranina z grilla. Zadowoleni i najedzeni idziemy odebrać auto, a tu kolejna niespodzianka. W kole tkwi wielki gwoźdź i nasz spawacz zaraz chce go wyciągać. Powstrzymałem go natychmiast z obawą, że gwóźdź jest na tyle długi, że przebił oponę. Jedziemy do poleconego przez niego „wulkanizatora” i oczywiście okazuje się, że gwóźdź wlazł 5cm w oponę. No pięknie. Wulkanizator rusza do roboty prosząc mnie o lewarek i klucz do opon. Nie no panie, pełny profesjonalizm! Mamy już rączkę do lewarka wykonaną wcześniej przez naszego spawacza, więc idzie to dość sprawnie. Co mnie zdziwiło, to że musiałem sam nią kręcić, w sumie to zniżka powinna być. W Nigerii takie praktyki są nie do pomyślenia. No ale to są pozostałości francuskiego kolonializmu....jedyne co dobre pozostało po nich to chyba bagietki.... A wracając do naszego spawacza – po wykonaniu roboty nie chciał pieniędzy, potraktował to jako reklamację. Ale oczywiście zapłaciliśmy, bo przecież to nie jego wina, że auto zardzewiałe.
W każdym razie po 30 min. opona jest naprawiona. Wszystko ręczna robota, aż miło popatrzeć, niestety aparat był głęboko zakopany i nie ma zdjęć, a szkoda. O wyważeniu opony nie ma mowy i ciężarki są mocowane dokładnie w tych samych miejscach co poprzednio. Na szczęście miejsca te wyróżniają się znacznie, gdyż są dużo mniej zakurzone. W międzyczasie Ala poszła do banku zmienić „jewro”. Nie dość, że bank okazał się być znacznie dalej niż sądziliśmy, to jeszcze nie zmieniali tam waluty. Pojechaliśmy na stację sprawdzić po ile paliwo i zapytać gdzie można wymienić szmal. Oczywiście taki serwis prowadził pan na stacji. Wymieniliśmy 100E po trochę słabszym kursie, zatankowaliśmy Montka i w trasę. 48km po asfalcie. Później 101km po laterycie i bruku! Tak bruku! Droga była wyłożona kamieniami zalanymi jakimś spoiwem. Niestety nie była to taka jakość jak za „wujka Adolfa”, więc prędkości raczej wielkiej nie rozwijaliśmy, za to te widoki! Na tych terenach pustynia zaczyna ustępować pola żyźniejszym terenom i robi się coraz bardziej zielono. Najchętniej, to by się człowiek tam zatrzymał, otwarł piwko, siedział i rozmyślał nad beznadzieją swojego zagonionego życia w sojuzie jewropejskim....ech mówię Wam Afrykę albo się kocha ponad wszystko albo się jej nienawidzi. U nas to jednak zdecydowanie miłość i chyba miłość odwzajemniona. Jak na razie Afryka jest dla nas bardzo gościnna. Przejechaliśmy nasze 101km i do Sanga zostało 40km. Z Sangi planowaliśmy zrobić 3 dniowy treking po krainie Dogonów. Ostatnie 40km, to jazda po kamieniach, dziurskach i innych rozpadlinach. Dzieciaki rozbestwione przez francuskich turystów (coś się nad biednymi żabojadami pastwię dzisiaj) skaczą, wydzierają się, w nadziei, że dostaną prezent. Przy każdym zatrzymaniu szczelnie otaczają auto krzycząc: „Madame, Monesiur – cadeau (prezent), foto, foto”. Oczywiście chcą aby zrobić sobie z nimi foto, a później zbierać za to opłatę. Dramat! Nierozważni turyści rozdający podarki i słodycze na prawo i lewo doprowadzili do bardzo niesympatycznej atmosfery! Ten odcinek zajmuje nam prawie 1,5h. Po drodze mijamy 3 samochody, przy których nasz Montek wygląda jak niemowlak. Auta są bardzo profesjonalnie przygotowane do bardzo trudnych wypraw, a pewnie żaden z nich nie zrobił tyle km po pustyni co my! Wyprzedzamy ich, gdyż ciągle spoglądają w swoje gps i inne elektroniczne cuda. My jak zwykle jedziemy na czuja, bo droga wydaje się oczywista. Dojeżdżamy do Sangi, pierwszy kampig dopiero się buduje, ale w drugim znajdujemy nocleg. Właściciel chce 10tys., ale widząc, że wsiadamy w auto aby szukać dalej „zjeżdża” z ceną do 7,5tys., co nas już zadowala. Na parkingu stoi żiguli, czyli sławetna łada. Dwóch turystów z Rosji przyjechało nią do Mali. Widzieliśmy ich już w Timbuktu. Ja jak zwykle z wielkim zainteresowaniem przyglądam się ich żiguli, bo już od dłuższego czasu choruję na takie auto. Niestety taka bryka z lat 70-tych jest w Polsce prawie niedostępna.
Ruszamy na miasto rozeznać sytuację. Negocjujemy ceny za przewodnika. Przeważnie turyści biorą tzw. pakiet „all inclusive”. Przewodnik+spanie+jedzenie. Nas interesuje sam przewodnik. Po długich targach w kilku miejscach znajdujemy przewodnika za 10tys. na dzień za dwie osoby. Biorąc pod uwagę jakie ceny śpiewali na początku, to całkiem niezłe. Mamy w planie treking dwudniowy, który według przewodnika książkowego powinien trwać 4 dni, a według lokalnych przewodników 3 dni. Niektórzy odmówili zrobić to w dwa dni, bo normalnie robią w 3, a krócej to im za trudno (chcemy chodzić, a nie biwakować)! Chłopcy chyba nie wiedzą co to znaczy Śląskie Charaktery! Targu dobijamy i przy okazji dajemy się zaciągnąć do sklepu z pamiątkami. W oczy rzuca mi się maska. Jest anglojęzyczny sprzedawca. Dobrze, z takim zawsze coś potarguję! Pytam o cenę i gość wali 100tys. (jakieś 150E). Ala mówi, że ta maska jest piękna i musi ją mieć. Wybucham śmiechem i zaczynam sypać do niego w pidżin english! Gościu pyta skąd jestem, a ja mu na to że z Nigerii. Show must go on! Mówię, że jestem Afrykańczykiem i ma nie patrzeć na mój kolor skóry. Zaczyna się poklepywanie po plecach, przepychanie, śmiechy i nagle on mówi, skoro jestem jego bratem, to da mi uczciwą cenę 25tys.CFA! No brzmi lepiej, ale nadal za dużo. Kontynuuję show, pełno lokalnych wokół patrzy i przyklaskuje, cieszy się. Chyba jeszcze nie widzieli, żeby biały mógł być taki równy gość. Mówię, że w Bamako są niższe ceny i oni w kraju Dogonów zupełnie zwariowali z cenami. Na pytanie ile zapłacę mówię, że 10tys.! Gość w szoku wychodzi, wraca za chwilę z właścicielem sztandu. Okazuje się, że właściciel był kiedyś w Nigerii w Sokoto, recytuję odwiedzone przeze mnie miejscowości, lecą kolejne zdania w pidżin english i właściciel mówi - dobra sprzedaję za 10tys. Ala stoi w szoku i pakuje maskę. Masa lokalnych chłopaków przybija mi „piątki”. W bardzo miłej atmosferze wracamy do naszego hoteliku, gdzie czeka na nas smakowita kolacja. Jutro o 7 ruszamy!