piątek, 16 stycznia 2009

15 styczeń – Burkina Wita



Ale zanim nas powita, najpierw spotkaliśmy się z trójką Polaków podróżujących Land Roverem Defenderem z Polski, dokoła Afryki aż do Dubaju. Mieliśmy się spotkać wczoraj, ale dopadł ich African Time i dojechali koło 4 rano i na dodatek to innego miasta. Jeden z nich skontaktował się z nami przed naszym wyjazdem i Filip się z nim nawet raz spotkał. Na tę trasę przeznaczyli 3 miesiące, co oznacza praktycznie ciągłe siedzenie w samochodzie, bez zwiedzania i poznawania poszczególnych krajów. Nie dla nas takie wyprawy... Posiedzieliśmy w naszej knajpce z Lady Pankiem (musielibyście widzieć ich zdziwienie jak barman włączył naszą kasetę:), powymienialiśmy doświadczenia z przebytej trasy, Filip udzielił im kilku porad dotyczących jazdy po Nigerii i każdy ruszył w swoją stronę.
Naszym dzisiejszym celem jest Bobo Dioulasso w Burkinie Faso, jakieś 120km od granicy z Mali. Do przebycia mamy ok 530km, a wyruszamy dość późno, bo spotkanie przeciągnęło się prawie do 13. Jedziemy bez żadnych przygód, droga asfaltowa, jakby to powiedział Filip: 'nuda panie'. Ale żeby nie było zbyt nudno, w pewnym momencie droga zaczyna robić się coraz bardziej dziurawa, aż wreszcie dziur jest więcej niż asfaltu. Wygląda to jak jazda slalomem gigant, z jednej strony ulicy na drugą, zwalnianiem prawie do zera na największych dziurach. W kilku momentach huki z zawieszenia były tak zatrważające, że myśleliśmy, że przynajmniej ośka się urwała albo rozerwaliśmy oponę trąc felgą po asfalcie (szczęśliwie nic z tych rzeczy nie nastąpiło). Na szczęście ruch samochodowy ogranicza się do 1-2 samochodów co pół godziny, więc na takie praktyki możemy sobie pozwolić. W jednej z wiosek droga jest zastawiona beczkami (częsta tutaj praktyka), które przeważnie lokalni chłopcy przesuwają, żeby umożliwić przejazd. To najprawdopodobniej pozostałość po kontrolach policyjnych, których kiedyś było tutaj zatrzęsienie, a teraz wszystkie poznikały. Ale w tej wiosce nikt nie podchodzi do beczek, więc omijamy je zjeżdżając na pobocze. A tu nagle, z któregoś z domków wybiega policjant machając do nas. Filip po szybkiej kalkulacji (facet na pewno się przyczepi do naszego manewru i może chcieć jakiś mandat wlepić) daje nogę na gaz i uciekamy. Policjant nie miał nawet motorka, nie mówiąc o samochodzie, więc pościg nam nie grozi. Najgorzej jak jedziemy złą drogą i trzeba będzie wracać... Ale na zapas się nie martwimy. Do granicy docieramy już bez dalszych atrakcji, nawet droga się polepsza. Formalności po stronie malijskiej załatwiamy szybko, parę kilometrów i wita nas Burkina Faso. Nie mamy wizy, bo w Bamako byliśmy w czasie noworocznego długiego weekendu i nie chciało nam się czekać, poza tym w przewodniku wyczytałam, że można dostać na granicy wizę i to 3-krotnie tańszą (na 7 dni tylko, ale z bezpłatnym przedłużeniem na policji). Przekraczanie granicy odbywa się trzyetapowo: etap I – policja narodowa, odpowiedzialna za wystawianie wiz właśnie. Czysty budyneczek, schludni oficerowie, pełna kultura. Wystawia nam wizę, udziela porad co do benzyny, która aż do Bobo jest słabej jakości i nalewana z kanistrów, więc radzi zatankować po dotarciu do celu. Fajnie mu mówić, jak w baku susza, ale na szczęście mamy jeszcze jeden pełen kanister, to go dolewamy. Etap II – żandarmeria. Chłopcy spisują dane samochodu. Etap III – celnicy. Śmieszny urzędnik z siwą bródką spisuje dokładne dane samochodu, pyta o jego wartość, czy mamy coś cennego i wystawia Laissez Faire Touristique, analogiczne do tego malijskiego, które uprawnia do jeżdżenia zagranicznym samochodem po Burkinie. Oczywiście trzeba wnieść opłatę. Po udanej odprawie ruszamy w trasę. Jest już ciemno, ale asfalt całkiem dobry, więc jedzie się dobrze, gdyby nie jadący brzegiem drogi rowerzyści bez jakiegokolwiek oświetlenia, którzy pojawiają się w świetle reflektorów w ostatniej chwili. W pewnym momencie zatrzymuje nas patrol policji uzbrojonej w kamizelki, kaski i karabiny maszynowe. Pytamy czy jest jakiś problem na drodze, ale mówią że nie. Widać chłopcy mają tutaj taki fajny sprzęt.
Teraz trochę o samej Burkinie. Do roku 1984 znana była jako Górna Wolta. W Burkinie mają swoje źródła 3 rzeki Wolta (Biała, Czarna i Czerwona), które potem łączą się w jedną rzekę. Jest to kraj mały w porównaniu z Mauretanią czy Mali, bo ma tylko 274 tys. km2. Zamieszkuje go 12 mln ludzi. Stolicą kraju jest miasto o dźwięcznej nazwie Wagadugu, pisane z francuska: Ouagadougou. PKB na mieszkańca wynosi 492USD. Podział religijny to ok. 50% muzułmanów, 40% animistów (choć część z nich oficjalnie mówi, że są wyznawcami Allaha) oraz 10% chrześcijan. Burkina jest niechlubnym liderem w długości życia: kobiety żyją tutaj średnio 45 lat, a mężczyźni 42 (komentarz Filip: Jak zwykle chłopy padają wcześniej wykończeni przez baby, ot słaba płeć panie!). Przemysłu prawie brak, a państwo czerpie dochody głównie z rolnictwa i hodowli. Burkina to jeden z najbiedniejszych krajów świata, w 2004 roku był na 3 miejscu od dołu. Na pierwszy rzut oka widać różnicę z sąsiednim Mali, gdzie turystyka mocno rozwinęła już swoje skrzydła i wybrańcy zbierają tego plony.
Do Bobo dojeżdżamy koło 21, szybko udaje nam się zlokalizować hotel, mimo że to drugie największe miasto tego kraju. W hotelu od razu duża niespodzianka: ceny są znacznie niższe niż w sąsiednim Mali. Od pokoju począwszy, poprzez piwo (połowa ceny!) i jedzenie. W tej chwili siedzimy właśnie w rooftop restaurant naszego hotelu, ja piję Malta Guinness – bezalkoholowe ciemne piwo, pyszne i słodziutkie. A Filip testuje burkińskie piwa. No i teraz nastąpi ocena konesera:
No moi drodzy. Taśma zmieniona jedziemy dalej (jak to mawiał Muniek Staszczyk z Tlovu). Cena piwka całkiem rozsądna, poniżej Euro za 0,65, to już plus sam w sobie. Pamiętam kiedyś jak jechaliśmy na przysięgę do kumpla gdzieś w poznańskie kupiliśmy piwo DIT. Wiadomo, czasy studenckie, z kasą bardzo krucho, więc zadziałał chwyt reklamowy „Dobre i tanie”! Niestety po kilku puszeczkach chóralnie stwierdziliśmy, że goście od marketingu (pewnie gościówy też) to niezłe ściemniacze. Przerobiliśmy ich hasło na znacznie bardziej adekwatne: ”Dobre bo tanie”! Może nie takie medialne, ale jednak znacznie bliższe prawdy.
Tak więc wziąłem na start SOBBRA. Rozsądny gabaryt 0,65 jak na Ślonzoka przystało (zawsze mnie te piwka 0,25l bawiły). Piana wyglądała całkiem sympatycznie, aczkolwiek wiadomo pierwsza szklanka to takie bardziej płukanie szkła niż degustacja. Niestety druga szklanka nadal smakowała jak płukanie szkła. Delikatny sikacz (potwierdziłem sprawdzając procenty – 4,2% - a ja co niby jakiś Czech, żeby takie erzace pić). Smak trochę podobny do tradycyjnego piwa malijskiego, które piliśmy (tak tak, Ala też próbowała) w kraju Dogonów. No może z tą wielką różnicą, że tamto było ciepłe. Tutaj też przebijał się delikatny smak kwasowości, którego piwosz na całym świecie nie powinien tolerować. W każdym razie nie przepuściłem nawet ostatniej kropli, więc aż takiego dramatu nie było. Problem w tym, że jak człowiek gardziel do Książęcego Tyskacza przyzwyczai..... Kolejny mój strzał to Barkina. Drugie burkińskie piwo. Bardzo podobne walory i moc, aczkolwiek teraz wydaje się smaczniejsze. A może to po prostu ta druga butelka 0,65 zaczyna działać. Podsumowując, piwko może i nie jest jakimś wielkim majstersztykiem, ale po tym całym dzisiejszym kurzu (kabina Montka robi się czerwona na każdej dziurze, kiedy tumany kurzu i laterytu unoszą się ze wszystkich naszych betów, nie licząc tego co wpada przez okna, dach i nawiewy), który skonsumowałem, piwko świetnie spełniło swoje zadanie przepłukując gardło. A poza tym trochę głowa cieszyć.....Buteleczki uwidocznione na zdjęciach........cdn....