wtorek, 24 lutego 2009

24 luty – Koniec podróży

I oto nadszedł ostatni dzień naszej podróży po Afryce Zachodniej. Z planowanych 10 tys. mil zrobiło się prawie 13 000. Dziś pakowanie, trochę pluskania się w basenie u znajomych i oczywiście ostatni obiad. Tym razem fresh fish pepper soup. Z akwarium kelner wyławia pokaźnego suma, z którego kucharz robi pyszną, szalenie ostrą zupę. Przy jedzeniu człowiek płacze, leje mu się z nosa, pot leje się z całego ciała, ale pomimo tego – dalej je, tak smaczne to danie. Ale żołądek trzeba mieć żelazny, żeby wytrzymał taką ilość ostrej papryki. Koło 19 wyjedziemy na lotnisko.
Wyprawa dobiegła końca, ale blog nie. Filip zostaje jeszcze w Nigerii na chwilę, więc jak coś ciekawego będzie się działo – będzie pisał.
W każdym razie dziękujemy naszym wszystkim wiernym czytelnikom za towarzyszenie nam w tej wyprawie. Mamy nadzieję, że może udało nam się przekonać szerszą rzeszę, że podróżowanie to jedna z najlepszych rzeczy w życiu, że marzenia się spełniają i że nie ma rzeczy niemożliwych!
Po powrocie Filipa urządzimy pokaz slajdów i opowieści, więc z góry zapraszamy!
Do zobaczenia!

23 luty – Sungbo Eredo, czyli atrakcje turystyczne Nigerii




Dzisiejszy plan mamy bardzo ambitny – znalezienie mało znanego w świecie zabytku Nigerii: Sungbo Eredo, czyli wg naszego przewodnika: największej budowli w Afryce zrobionej rękami człowieka, o długości ok. 160km i wysokości nawet do 7 pięter. Zaopatrzeni w takie informacje i lokalizację 'mniej więcej', jedziemy do miejscowości Ijebu-Ode, gdzie mamy podobno znaleźć Sungbo Eredo. Pytamy parę osób po kolei, niestety nikt nie słyszał o czymś takim. Tłumaczę, że ma to być wysoki mur, długi na 160km, więc chyba powinni wiedzieć o czymś takim. Po kolejnej nieudanej próbie udaje nam się znaleźć grupkę przy jednym ze sklepików, w której wiedzą o co nam chodzi i jeden z dziadków proponuje, że z nami pojedzie i pokaże nam drogę. Jedziemy więc we trójkę i rzeczywiście dojeżdżamy do miejsca, które oznaczone jest napisem Sungbo Eredo oraz firmowane nazwą ministerstwa turystyki. Lokalni tłumaczą nam, że jest to domniemany grób Królowej Saby, do którego rokrocznie pielgrzymi muzułmańscy i chrześcijańscy ciągną tysiącami, oddając jej hołd. Okazuje się, że kobiety nie mają tam wstępu i tylko Filip może wejść do świętego miejsca. Ja czekam przy aucie zabawiając wnuczkę jednego z lokalnych dziadków. Po 10 min. wraca Filip ze zdegustowaną miną. Nie ma śladu po żadnym murze – niskim, czy wysokim, tylko parę słupków otoczonych drutem. Część trasy trzeba pokonywać boso po dżungli, ale podobno dobrze się idzie. Pytamy obecnych tam panów jak to jest z tym murem. Nikt nic nie wie, nikt nic nie widział. Jak można zgubić 160km mur?? Jedziemy z powrotem do miasta i znów pytamy. Kierują nas w pewne miejsce 30km dalej, które odnajdujemy bez trudu, ale na miejscu zamiast 'wall' czyli muru widzimy 'war monument', czyli pomnik wojenny. Ale na szczęście obecny tam pracownik jakiegoś hotelu kojarzy nazwę Sungbo Eredo i tłumaczy nam, że to nie jest mur (faktycznie w przewodniku nie została użyta taka nazwa, jedynie 'budowla wysoka na 7 pięter'), a głęboki rów, który był zbudowany 1000 lat temu najprawdopodobniej w celach obronnych ówczesnego królestwa. Tłumaczy nam dokładnie gdzie go znaleźć. Jedziemy kolejne 30km i rzeczywiście znajdujemy zardzewiałą tabliczkę z nazwą Sungbo Eredo. Wchodzimy po spróchniałej desce w dżunglę. Tam ścieżka się kończy, bo zarosła różnymi zielskami. Nie mamy żadnej maczety, więc rękami przedzieramy się przez busz. Po kilku metrach widzimy jakiś rów, ale tak całkowicie zarośnięty, że właściwie gdybyśmy nie wiedzieli, że jest to robota tysięcy ludzi sprzed 1000 lat, to w życiu nie zwrócilibyśmy na to uwagi. Nawet zdjęć nie robimy, bo nie ma czemu.... I tak właśnie wyglądają atrakcje turystyczne w tak nieturystycznym kraju, jakim jest Nigeria. W Mali oczyścili by rów, podkreślając jego imponującą długość 160km oraz głębokość, zrobili obok jakąś rekonstrukcję dawnych zabudowań i kasowali grube pieniądze za możliwość podziwiania tego, a tutaj – nie dość, że mało kto z lokalnych wie, że coś takiego istnieje, a jak się już po wielkich trudach odnajdzie, to się okazuje, że nie warto było jechać 300km, żeby to oglądać...
Po dojechaniu do domu sprawdzamy stan licznika: nasza cała podróż od wyjazdu z domu wyniosła 20 482 km!! Jeszcze szykuje się dodatkowe 1200km, żeby zawieźć auto kupcowi, ale to już jakby poza licznikiem 'turystycznym'. Cóż, wszystko, co piękne ma swój koniec....

21 i 22 luty – Wyścig z czasem i Lagos

Godzina 5:30 – pobudka. Żeby zdążyć na imprezę urodzinową Krzysia musimy wyjechać jak najwcześniej. Trasa ma 800km, a drogi tutaj bywają różne – parędziesiąt kilometrów świetnego, nowiutkiego asfaltu, a potem same dziury. Wyruszamy jeszcze przed wschodem słońca. Wybieramy inną trasę niż tę, którą jechaliśmy do Abudży, bo był dość długi odcinek bardzo złej drogi. Mamy nadzieję, że teraz będzie już lepsza. Początkowo jedzie się super, bo drogi puste (sobota rano) oraz w miarę dobry asfalt. Niestety, w miarę upływu czasu droga się coraz bardziej zapełnia psychopatycznymi kierowcami ciężarówek, a asfalt zaczyna być wypierany przez ogromne dziury. Na całym świecie jest zasada, że duży może więcej, ale tutaj dochodzi to do granic możliwości. Ciężarówki zaczynają wyprzedzać pod górkę, wlokąc się 20km na godzinę, albo też z górki, mając ograniczoną widoczność, pędząc dla odmiany 100km na godzinę. Oczywiście wszystko odbywa się na naszym pasie i co rusz musimy gwałtownie zjeżdżać na pobocze, które często jest strome albo bardzo dziurawe. Taka jazda może wykończyć nawet kierowcę rajdowego! W pewnym momencie, po 7h jazdy wjeżdżamy na nowiusieńką 2-pasmową autostradę. Jedzie się rewelacyjnie. Ale co z tego, skoro od czasu do czasu na jednym z dwóch pasów w naszą stronę jedzie samochód pod prąd, bo nie chce mu się jechać prawidłowo do zjazdu i jedzie sobie szybko naszym pasem. Nagle, zupełnie niespodziewanie kończy się droga. Jest lateryt i wielki murowany płot. Jak się okazuje, prace właśnie się tutaj skończyły, ale kiedyś się rozpoczną Insallah! Zawracamy więc i jedziemy za pewnym Nigeryjczykiem, który pokazuje nam drogę. Niestety ta już wraca do afrykańskich standardów. Jednopasmowa, prowadząca przez miasta i wiochy, okropnie dziurawa i jeszcze bardziej zatłoczona. Po drodze jeszcze dwa małe korki i po 12h docieramy do Lagos. Szybki prysznic, bierzemy taksówkę i na imprezę. Biba nazywa się Small World i różne kraje mają swoje stanowiska, w których serwują narodowe przysmaki oraz alkohol. Krzyś częstuje swoich gości tortem urodzinowym, a cała zabawa kończymy u sąsiada Krzysia - Andrzeja, również z Polski, nad ranem.
W niedzielę jak już dochodzimy do siebie po sobotnich baletach jedziemy na plażę. Krzysiu zamawia rybę z grilla z frytkami u sprawdzonej wcześniej pani prowadzącej knajpkę „Ble Ble”. W miłym towarzystwie kończymy ten sympatyczny dzień w domu.