sobota, 24 stycznia 2009

22 styczeń - Trasa



Nasz plan na dziś to dotarcie do Hippo Sanctuary nad rzeką Czarna Wolta. Droga wg mapy ma być drugorzędna, co najprawdopodobniej oznacza lateryt. Mamy nadzieję, że Montek nie będzie wkurzony na nas, że go po takich bezdrożach prowadzamy, bo nie dość że dostanie w zawieszenie, to jeszcze będzie wewnątrz i zewnątrz cały pomarańczowy, a tego nie lubi:) Droga rzeczywiście po kilkudziesięciu kilometrach zmienia się w laterytową, z dość dużymi dziurami. Jednocześnie wjeżdżamy do 'wildlife corridor', czyli korytarza dla dzikiej zwierzyny, która może przecinać tę drogę przemieszczając się z jednej strony na drugą. Jako że teraz jest szczyt pory suchej, najprawdopodobniej nic nie zobaczymy, bo cała zwierzyna już przeszła tam, gdzie są największe zbiorniki wodne. Jest nawet ostrzeżenie, że jeżeli zobaczymy przechodzące słonie, nie należy ich płoszyć. W miejscowości Wa, jakieś 60km przed Hippo Sanctuary postanawiamy zjeść obiad, bo w przewodniku jest napisane, że na miejscu nie zjemy już nic. Po długich poszukiwaniach znajdujemy najlepszy w mieście hotel, gdzie jest restauracja. Nie poprzewracało nam się w głowach, że szukamy hotelu i super restauracji, ale w tym miasteczku jest wielka posucha nawet na buszbary. Nie chcemy zjeść jajek na twardo (solo) albo omleta, tylko coś bardziej sycącego i okazuje się, że jedyną opcją jest ten właśnie hotel. Wchodzimy do wnętrza kapiącego złotem. Wiatraki ze złotymi elementami, złote kinkiety, ciężkie zasłony w kolorze złota z ozdobnymi frędzlami (jakby powiedzieli niektórzy po staropolsku – kutasami – dziewczyny z Doks i Promo wiedzą o co chodzi:) i obrazem w złotej ramie – jednym słowem: złoty kicz. A do tego plastikowe tacki na stołach z reklamą jakiegoś majonezu:) No, ale liczy się intencja, chcieli, żeby było elegancko. Oglądamy menu, ceny jak na Ghanę wysokie, ale można zapłacić 18zł za pełen obiad, w końcu można trochę budżet nadszarpnąć od czasu do czasu. Zamawiamy 2 dania i napoje. Po dość krótkim czasie przynoszą pierwsze z nich, to które zamówił Filip. Zjada ze smakiem, ja troszkę próbuję. Czekamy na moją rybę. Czekamy i czekamy. I czekamy. Po godzinie, trochę już zniecierpliwiona, bo do hipopotamów chcieliśmy dotrzeć przed zapadnięciem zmroku, a zrobiła się już 16:30, pytam drugiego kelnera (ten, który przyjmował zamówienie gdzieś się zdematerializował), co z drugim zamówionym daniem. Na to on idzie do kuchni sprawdzić i wraca mówiąc, że kuchnia dostała zamówienie tylko na jedno danie! Dzwoni do naszego kelnera, żeby sprawdzić co jest grane i jakimś trafem on zrozumiał, że chcemy tylko jedną porcję. W moim przypadku powiedzenie o głodnym i złym Polaku bardzo się sprawdza i wściekła opuszczam hotel. Po polsku rzucam kilka pozdrowień typu, żeby go szlag trafił i inne, już mniej cenzuralne, i jedziemy do hipopotamów. Na chwilę przed zapadnięciem zmroku docieramy do Hippo Sanctuary. Rzeka jest jakieś 1,5km od campingu, więc od razu idziemy ją zobaczyć. Po drugiej stronie rzeki widać naszą ulubioną Burkinę Faso. 40 km na południe zaczyna się Wybrzeże Kości Słoniowej i ta sama rzeka oddziela Ghanę od drugiego sąsiada. Hipopotamów nie widzimy, ale za to poznajemy Czeszkę, która jeździ po kraju z czeskim Murzynem. Jego ojciec jest z Ghany, ale on mieszka na stałe w Czechach. Śmieszne uczucie jak rozmawia się z półkrwi Ghańczykiem po czesku. Po powrocie do campingu załatwiamy formalności opłaty za wstęp, spanie i jutrzejsze rzeczne safari, bo jak się okazało w ostatniej wiosce przed sanktuarium było biuro, w którym mieliśmy się zatrzymać i to właśnie załatwić. Oczywiście biura nie widzieliśmy, ani nikt nas nie zatrzymał. Spać będziemy w glinianej chacie z wiadrem do mycia się i wychodkiem gdzieś w polu. Tutejsze Hippo Sanctuary jest bardzo ciekawą inicjatywą. Jest to projekt wspólnoty mieszkającej w tej okolicy, która (nie wiemy za czyją radą, ale podejrzewamy w tym rękę jakiegoś Europejczyka) założyła swoisty mini park, z którego dochody idą na polepszanie infrastruktury wioski, takie jak wykopanie nowej studni czy zbudowanie jakiegoś wspólnotowego budynku, a w przyszłości może nawet pociągnięcie prądu. Na takie inicjatywy naprawdę warto wydawać pieniądze, bo trafiają one prosto w ręce zainteresowanych i nie zostaną po drodze sprzeniewierzone, jak się to często zdarza.
Wieczorem, przed zaśnięciem (czyli o jakiejś 19) siadamy przy stole z trzema Ghańczykami i Szkotem-turystą. Nawiązuje się dyskusja polityczno-gospodarcza. Ghana 1,5 roku temu miała denominację swojej waluty, analogiczną do naszej, a jak się dowiedzieli o tym, że mamy takie samo doświadczenie, byli bardzo ciekawi naszych wrażeń i chcieli wiedzieć, czy im to wyjdzie na dobre czy nie. Przypuszczamy, że jest to jeden z kroków w celu ustanowienia wspólnej waluty dla 5 krajów angielskojęzycznych z tego regionu (Nigeria, Ghana, Sierra Leone, Gambia i Gwinea), waluta ma się nazywać ECO i być przeciwwagą dla unii walutowej krajów francuskojęzycznych. Rozmawiamy też o ostatnich wyborach prezydenckich w Ghanie i polityce lokalnej.
Na koniec jeszcze prysznic z wiadra i udajemy się na spoczynek na łóżku zrobionym z gałęzi przykrytych materacem.

21 styczeń – Pożegnanie Burkiny







Wizę odbieramy punktualnie o wyznaczonej godzinie i bez dalszej zwłoki ruszamy na południe Burkiny. Najpierw chcemy znaleźć w jakiejś małej wiosce szkołę, w której będziemy mogli zostawić nasze podarki. Nie chcieliśmy, żeby to było za blisko stolicy, bo wiadomo, że miasteczka i wsie w okolicach stolicy zawsze mają się najlepiej pod względem finansowym. Jakieś 100km za Ouaga widzimy szkołę, która wygląda na podstawową, patrząc na wiek kręcących się tam dzieci. Wjeżdżamy na plac szkolny. Dzieci mają akurat przerwę między lekcjami (3h), ale część z nich siedzi przed szkołą. Zapytaliśmy się, czy jakiś nauczyciel jest w okolicy. Okazało się, że dyrektor i jeden z dwóch nauczycieli w jednej osobie jest na miejscu. Witamy się i wyjawiamy cel naszej wizyty. Dyrektor Philippe (co za zbieg okoliczności:) jest bardzo mile zaskoczony. Opisuje nam pokrótce historię tej szkoły: powstała 5 lat temu i do dziś utworzone zostały 3 klasy, w których uczy się około setka dzieci w wieku od 7 do 13 lat. Lekcje odbywają się w trzcinowych chatkach, ale nowy, betonowy budynek szkoły jest na ukończeniu i za niedługo zostanie oddany do użytku. Lekcje odbywają się od 7:30 do 12 i od 15 do 17. We czwartki mają dzień wolny, ale za to w sobotę odbywają naukę do południa. Mamy nadzieję, że dyrektor zrobi dobry pożytek z drobiazgów, które zostawiliśmy dla jego uczniów. Mamy dość ambiwalentne podejście do tego typu pomocy, jakim jest obdarowywanie. Dużo lepsze jest uczenie Afrykańczyków samodzielności, przedsiębiorczości, podnoszenie poziomu edukacji. Również turystyka przyczynia się do tego, że tutejsze narody się bogacą, dlatego też nie narzekamy, jeżeli narzucane są wysokie opłaty za niektóre atrakcje. Poprzez wspólne rozmowy staramy się naszym rozmówcom pokazać nasze 'europejskie' spojrzenie na świat, opowiedzieć, że realia w Europie wcale nie są takie różowe jak może się wydawać z zewnątrz, że też borykamy się z korupcją, biurokratyzacją i przeróżnymi problemami, istnieje szeroka rzesza biednych (oczywiście w innej skali) ludzi. Polska jest dobrym przykładem kraju, który w ciągu 20 lat dokonał ogromnego skoku cywilizacyjnego w dziedzinie politycznej i gospodarczej, co może ich napawać optymizmem, że jest szansa i dla nich. Ale pomoc stricte materialna też jest potrzebna, jak na przykład w szkolnictwie. Podręczniki, zeszyty czy inne przybory szkolne na pewno zostaną dobrze spożytkowane i przyczynią się do tego, że dzieci będą się mogły uczyć w odrobinę lepszych warunkach. W Burkinie poziom analfabetyzmu sięga prawie 80%, więc w tej dziedzinie, będącej podstawą rozwoju każdego kraju, jest jeszcze bardzo dużo do zrobienia.
No dobrze, już koniec kazania:) Wracamy do lżejszego tematu jakim jest dalsza droga. Wioskę Tiebele namierzamy dość łatwo, przy okazji niestety znów brudząc Montka jego 'ulubionym' pomarańczowym kurzem, bo lateryt jest tutaj wszechobecny. W Tiebele mieszkają plemiona Lobi, budujące domostwa – fortece. Wszystko zbudowane jest z gliny, w ramach takiego domostwa może żyć wiele spokrewnionych ze sobą rodzin. My zwiedziliśmy gospodarstwo, gdzie mieszka 147 osób z jednej rodziny! W ramach domostwa jest kilkanaście domków, spichlerze, pomieszczenia dla zwierząt. Domki podzielone są na 3 kształty i przyporządkowane następująco: najstarsi (dziadkowie) mieszkają w okrągłych chatkach z płaskim dachem, małżeństwa z większymi dziećmi mieszkają w prostokątnych domkach, a osoby niezamężne – w okrągłych, ale ze spiczastym dachem pokrytym strzechą. Jeżeli małżeństwo ma malutkie dziecko, idzie ono na wychowanie do dziadków i z nimi mieszka. Domy malowane są co 2 lata przez kobiety, które używają naturalnych barwników pochodzenia roślinnego i mineralnego. Malunki symbolizują najważniejsze w życiu tego ludu rzeczy, czyli rolnictwo, rodzinę, święte zwierzęta (krokodyle), księżyc, bębny itp. Na pewno wizyta w tej wiosce jest warta polecenia.
Z Tiebele jest już niedaleko do granicy. Chcemy jeszcze przez zapadnięciem zmroku wjechać do Ghany, bo powiedzenie 'egipskie ciemności' ma tutaj swoje pełne uzasadnienie. Na trasie nie ma szansy na żadne oświetlenie, a mijane po drodze małe miasteczka z reguły też nie mają prądu. I tak było we wszystkich krajach po drodze. Każdej nocy oglądamy niebo z bardzo dobrze widocznymi gwiazdami, bo dokoła nie ma żadnego większego oświetlenia. W pokoju, po zgaszeniu światła jest tak ciemno, że nawet machając sobie ręką przed nosem nie widać jej, tylko czuć ruch powietrza. Dlatego nie dziwcie się naszemu upartemu dążeniu wszędzie przed zapadnięciem zmroku, bo jak się zrobi już ciemno, to na dobre, i znalezienie czegokolwiek poza największymi miastami jest bardzo trudne. W każdym razie formalności graniczne udaje nam się załatwić jeszcze za dnia. Po stronie ghańskiej Filip w końcu może zacząć coś mówić do ludzi, bo tu już króluje angielski. Ale i tak ciągle mówi wszystkim 'merci':) Ghańscy pogranicznicy są uprzejmi i nawet samochodowe formalności (mimo wymaganego przez nich dokumentu carnet de passage, którego nie mamy, bo płaci się za samochód dużą kaucję w Polsce, żeby zagwarantować, że się go nie sprzeda, co jest właśnie naszym celem), przebiegają gładko. W pierwszym miasteczku za granicą, Navrongo, postanawiamy spędzić noc. Znajdujemy niezły hotel i ruszamy 'na miasto'. Oczywiście wiadomo w jakim celu – degustacji lokalnego piwa, bo zjedliśmy jeszcze w Burkinie i głodni nie jesteśmy. Po drodze wchodzimy do apteki, bo nasze leki przeciwmalaryczne jakimś cudem wywędrowały z naszej apteczki (a raczej do niej nie dotarły, pewnie gdzieś na półce w domu leżą, mimo że byliśmy pewni, że je spakowaliśmy). W Burkinie jedno opakowanie kosztowało około 30zł, więc nie kupiliśmy, a tutaj płacimy niecałe 1,5zł!! Nie wiem jak ludzie w Burkinie mogą sobie pozwolić na tak drogie lekarstwa na jedną z najbardziej powszechnych chorób w tym regionie. Widać rząd Ghany prowadzi bardzo rozsądną politykę i lekarstwa na malarię mają taką cenę, że stać na nie większość ludzi. W każdym razie profilaktycznie lepiej mieć te leki pod ręką.
Zanim przejdziemy do oczekiwanej przez wierną rzeszę piwoszy recenzji piwa, najpierw opiszę parę faktów dotyczących Ghany. W XV wieku do Ghany przybyli Holendrzy, w poszukiwaniu zysków z handlu złotem, w które obfitują te tereny oraz kością słoniową. Ale już w następnym wieku, poprzez odkrycie i kolonizację Ameryki znaleźli inną przysłowiową 'żyłę złota', mianowicie handel niewolnikami. Wielu Holendrów, Brytyjczyków i Duńczyków zbiło w tamtym czasie bajeczne fortuny na handlu żywym towarem. Finalnie, Ghana została kolonią brytyjską. Niepodległość uzyskała w 1957, jako pierwszy z krajów w tym rejonie. Przez prawie 20 lat rządził (pośrednio i bezpośrednio) w Ghanie Jerry Rowlings, pół-Szkot z pochodzenia, który wyprowadził kraj 'na prostą', w porównaniu z ościennymi państwami. Do dziś Ghana pozostaje jednym z najbardziej stabilnych politycznie krajów w Afryce, co udowodniły ostatnie wybory prezydenckie, które odbyły się na sam koniec grudnia 2008. Przykład Ghany daje ich sąsiadom nadzieję, że i u nich takie zmiany są możliwe. Powierzchnia kraju wynosi prawie 240 000km2, a zamieszkuje go 21 mln ludzi. 70% to chrześcijanie, 15% muzułmanie, a 15% animiści. PKB wynosi USD 690. Jak na razie wydaje nam się, że to kraj z najlepszą infrastrukturą i najbardziej rozwinięty z tych, które mijaliśmy na naszej trasie po Maroku.
Jak już wspomnieliśmy wjechaliśmy do Ghany już po zmroku. W hotelu zaraz zapytałem o mojego ukochanego Guldera (piwo to namiętnie spijałem podczas moich dwóch pobytów w Nigerii). Niestety okazało się, że w hotelu mają sporo piw, ale akurat Guldera nie! Tak więc nie tracąc czasu ruszyliśmy na poszukiwanie buszbaru, w którym można by spędzić wieczór. Po kilkuset metrach znaleźliśmy! Długo oglądałem butelkę podczas gdy piana spokojnie opadała w szklance. W składzie zastanowił mnie cukier. Rzeczywiście piwo ma delikatnie słodkawy smak, na szczęście po chwili przebija się na pierwszy plan zdecydowana goryczka. Po wychyleniu drugiej butelki mogę stwierdzić, że to jedno z najlepszych piw (butelkowa togijska FLAGa też była niezła- nie mylić z marokańską) jakie piłem od wyjazdu. Liczę na to, że Gulder warzony w Nigerii będzie jeszcze lepszy. Kolejne podejście do piwa w Ghanie to Club w zielonej butelce (Ci co mnie znają, to wiedzą że nie przepadam za piwami w żabach, czyli zielonych butelkach). Dodatkowo Club był dość wodnisty, więc chyba moja przygoda z nim się już zakończyła (no wiadomo, że na bezrybiu i Cluba wypiję). Kolejne piwo to Stone. Reklamowane jako mocne, a ma 5,7% - ja się więc pytam gdzie ta moc panowie???? U nas to są prawdziwe mózgowały po 10% made in whatever.....W każdym razie „kamień” miał brązową butelkę, ale to by było na tyle dobrego o tym piwie. Walorem mocnych piw w Polsce jest to, że są ......mocne. Każdy na studiach był fanem Warki Strong, tudzież Okocim mocne:) Z wiekiem jednak kasa trochę zasobniejsza i podniebienie się zrobiło wybredniejsze. Byle chłamu nie przyjmie, to znaczy zawsze przyjmie, ale po co ryzykować, że odrzuci.....
W każdym razie Stone był słodki jak strong u nas, ale nie był strong. Cena też była całkiem normalna, więc walorów się nie dopatruję. Sytuacja podobna jak z Clubem, jak mnie na bezrybie rzuci to dam radę, ale mam nadzieję że nie będzie tak dramatycznie....