czwartek, 19 lutego 2009

18 luty – Safari i gorące źródła







Nad ranem budzą nas pawiany, które dobrały się do naszych śmieci. Wyrzuciliśmy spore kawałki trzciny cukrowej wczoraj, która zwabiła przechadzające się tutaj wszędzie pawiany. Nasze śmieci za chwilę były rozrzucone wokół auta, a baboony raz za razem wskakiwały na Montka, zaglądając do środka, co za skarby tam mamy. No, w takich warunkach się nie da się już dalej spać. Podjeżdżamy więc pod recepcję, aby wybrać się na safari. To się też zmieniło. Kiedyś była stara zdezelowana ciężarówka za 100N (1E=200N) od osoby, minimum jednak 1500N jeśli nie było chętnych. Teraz się czarteruje toyoty landcruisery za jedyne 7000N. Na szczęście my mamy 4x4, więc potrzebujemy tylko przewodnika. W takim wypadku 300N za osobę, więc całkiem rozsądnie. Ruszamy na safari. Widzimy oczywiście pawiany i małpy czerwone (red monkey, nie wiem czy one się tak po polsku nazywają), cała masę guźców (w obozie taplają się w wyciekającej z hydrantów wodzie), antylopy bush buck oraz antylopy roan. Zauważamy grupę słoni, ale niestety wchodzą już w las, więc widzimy niewiele. Po hipopotamach też ani śladu. Po dwóch godzinach wracamy. Idziemy na śniadanie. Zamawiamy omlet z frytkami (lepsze to, niż ten ich biały słodki pseudo tostowy chleb, nie utostowany, bo nie ma prądu). W czasie jak nasze śniadanie się robi, idziemy zapłacić za pokój na dzisiejszą noc. Rzeczywiście zmiany są wielkie. Pokoje za 12 tys. N są znacznie mniejsze i brzydsze niż te za 14 tys. Decydujemy się zapłacić więcej. Podaruj sobie odrobinę luksusu za jedyne 70E! Po śniadaniu idziemy do źródełka. Woda ma 31 stopni i fantastyczny turkusowy kolor. Ala widziała wiele zdjęć z Yankari, ale nadal robi to wielkie wrażenie, szczególnie, że to nie żaden basen, a naturalne źródełko, które przeradza się w rzekę, z piaszczysto-kamienistym dnem. Zapomnieliśmy jeszcze dodać, że pozbieraliśmy śmieci rozwalone przez pawiany i chcieliśmy je wyrzucić, niestety jak pawiany zobaczyły, że Ala wychodzi z auta z reklamówką to ją obskoczyły i wyglądały tak groźnie, że musiała wyrzucić torbę, na którą one się natychmiast rzuciły. W wodzie też cały czas patrzymy na olbrzymią grupę pawianów przechodzących obok. Niektóre są dość agresywne. Jedna z samic mających ruję, chyba bierze Alę za rywalkę i zaczyna się agresywnie zachowywać i zbliżać do nas. Musimy rzucać w nią kamieniami. Chwilę później olbrzymi samiec (takie pawiany mogą mieć nawet metr jak stoją na dwóch łapach) idzie w kierunku naszych ubrań. Ala jest już na brzegu i ich pilnuje. Ja w wodzie też z kamieniami. Rzucamy obok niego, a on zupełnie jakby nigdy nic idzie dalej w naszym kierunku i bierze jakiś plastikowy woreczek. Tutaj nazywają pawiany area boys (tak jak gangi młodzieżowe w Lagos). Rzeczywiście coś w tym jest. Wychodzimy z wody, trzeba się przygotować do popołudniowego safari.
Tym razem jedzie z nami mniej elokwentny przewodnik, ale w sumie dobrze – ten poranny miał czasem słowotok, więc wspólne milczenie jest dobre. Jadąc bardzo wyboistą, NIE asfaltową drogą, przewodnik widzi jakieś słonie za krzakami. Jedziemy dalej, bo tam jest zakole rzeki bez żadnych drzew i dojeżdżamy do punktu, gdzie widzimy doskonale całą grupę słoni – w sumie około 40. Widok niesamowity. Przez dłuższą chwilę oglądamy słonie, które dostojnie przechodzą wzdłuż rzeki, a następnie jedziemy dalej. Widzimy jeszcze parę prześlicznych ptaków (trudno zrobić niestety zdjęcie) oraz antylopy. Zadowoleni wracamy do ośrodka. Bardzo udane safari.
Wieczór spędzamy pracowicie, pisząc relacje z wszystkich zaległych dni, żebyście nie mówili, że się obijamy:) Jutro czeka na nas Kano. Musimy jeszcze zmienić domek, bo w naszym klima nie działa (no tak, magiczny nigeryjski elektryk podłączał – pewnie spalił kompresor). Mebelki są fantastyczne i tak gustownie dobrane, że aż ciężko uwierzyć, iż mógł to robić czarny człowiek. Pomimo całej naszej sympatii do nich trzeba wyraźnie stwierdzić, że nie mają za grosz gustu ani pojęcia o wykończeniu prac budowlanych. Nasz domek pomimo tego, że ma niewiele ponad pół roku jest już brudny, a kafelki oraz prysznic są tak wykończone, jakby małe dziecko bawiło się plasteliną i zapychało dziury. Woda z prysznica leci wszędzie, ale nie z czaszy. Można by jeszcze długo wymieniać te cuda nigeryjskiej techniki. Po krótkiej rozmowie w recepcji, gdzie dzielę się moimi uwagami i spostrzeżeniami oczywiście okazuje się, że domki są meblowane przez niemiecką firmę. Nawet nie trzeba pytać kto robił roboty wykończeniowe. To widać na pierwszy rzut oka......
A, jeszcze jedna ważna kwestia. Nasza podróż dobiega końca. Ala wykupiła bilet powrotny do Polski na 24 lutego i 25 po południu będzie w kraju. Nasza wspólna podróż dobiegnie końca. Ja zostanę jeszcze chwilę w Nigerii, żeby sprzedać Montka. Jeżeli będzie się tutaj coś ciekawego działo, to wrzucę na bloga.

17 luty – Yankari wita




Po porannym spotkaniu w biurze Mohammeda z nim samym i jego bratem oraz zakupie pokaźnej ilości pamiątek, ruszamy na północ – do Yankari National Park. Zwierzyna jest tam podobna jak w ghańskim Mole National Park, ale dodatkową atrakcją są gorące źródła. Trasa do parku wiedzie przez malownicze okolice, wspinamy się coraz wyżej. Montek nadal spisuje się świetnie, ale coraz bardziej martwimy się, żeby na sam koniec coś się nie zepsuło. Jest już mocno zmęczony trasą. W końcu na naszym liczniku wyprawy mamy już ponad 18 000 km. Na późny obiad zatrzymujemy się w mieście Jos. Filip chce, żebym koniecznie spróbowała okropnego jedzenia w lokalnej podróbce Mc Donald's – Mr Bigg's. Jedzenie jest rzeczywiście z serii 'na przetrwanie', ale nawet dla samego zdjęcia warto było się zatrzymać. Mc Shit to jak restauracja kategorii „S” przy Mister Biggsie! Od Abudży do Josu nie spotykamy ani jednego patrolu policyjnego. Od Josu zaczynają się kontrole, ale policja jest tutaj tak uprzejma, że aż nie wierzymy własnym oczom – w żadnym kraju wcześniej nie spotkaliśmy się z taką sympatią policji! W poprzednich krajach byli poprawni, czasem mniej bądź bardziej uprzejmi, ale ci tutaj są po prostu do rany przyłóż! Niesamowite. Tym bardziej, że spodziewamy się wiadomego: What do you bring for us? A tutaj nam machają, salutują, śmieją się od ucha do ucha i tylko pokazują, żeby się nie zatrzymywać i jechać dalej. Widocznie na granicy już 'wyrobiliśmy' swoją normę wrednych patroli i na razie mamy spokój. Po obiedzie w Josie pędzimy do Bauchi, które jest 110km od Yankari. Zaczyna się powoli ściemniać. Trasę pomiędzy Josem a Bauchi (112km) pokonujemy w godzinę. Potem, wg Filipa ostatnich wspomnień z 2006 ma się zacząć odcinek z dziurami w asfalcie. Jedziemy, jedziemy, droga cały czas dobra. Na chwilę zaczynają się dziury, ale za moment jest już zjazd na park. Ostatnio droga była dziurawa, a potem przechodziła w lateryt. Jednak w 2008 podobno został przeprowadzony remont drogi i samego ośrodka w parku. Rzeczywiście, droga do bramy wjazdowej do parku jest zrobiona z nowiuśkiego asfaltu. Zapadła już totalna ciemność. Płacimy za wstęp do parku. Wjeżdżamy za bramę i...... tutaj też asfalt!!! To już jest totalna profanacja!! Jak można w parku narodowym, w którym żyją dzikie zwierzęta zbudować prawdziwą asfaltową drogę!!??? Przecież wielkie, głośne maszyny przepędzą zwierzęta!! Jesteśmy naprawdę źli, że coś takiego zostało tutaj zrobione. Jedzie za nami Nigeryjczyk, który jest pierwszy raz w Yankari i bardzo się boi, że zwierzęta zaatakują jego auto. Jak słyszy, że Filip byl tutaj już 3 razy to zaraz się pyta, czy może jechać za nami. Jasne, czemu nie. Aha, w czasie kupowania biletów pokazano nam tabelę z cenami pokoi w parku. W 2006 roku domek w parku kosztował ok. 10E, a teraz podobno kosztuje 60E najtańszy!!! No, zaczyna się super. Podczas jazdy podejmujemy decyzję, że skoro i tak jest już późno i ciemno, dziś spędzimy noc w samochodzie, a na jutro wynajmiemy domek. Budżet trzeba trzymać, nie będziemy się tutaj rozpasali. Dojeżdżamy do ośrodka. Pomimo ciemności dokoła, Filip szeroko otwiera oczy: wszystko się pozmieniało. Nowe budynki, nowe drogi, ośrodek powiększył się mocno. No i oczywiście ceny... Idziemy do recepcji, próbując wynegocjować jakąś zniżkę. Nie ma takiej możliwości. Madame z recepcji, mimo że już nas polubiła (czytaj oczywiście – Filipa), nie ma takiej mocy. Nic to, będziemy spać w aucie. Na takie stwierdzenie madame coś tam mruczy o opłacie za camping, ale zbywamy ją, a i ona nie nalega za bardzo. Idziemy do baru czegoś się napić. Tam przysiada się do nas jakiś lokalny, pytając o szczegóły naszego tutaj pobytu, a po długim monologu Filipa na temat asfaltu w parku i cenach pokoi pyta, czy w takim razie, skoro nie bierzemy pokoju, zapłaciliśmy za camping. My na to, że spanie w aucie na parkingu, to nie camping, bo takowy wymaga specjalnych warunków zapewnionych przez ośrodek, jak toaleta czy prysznice, a my chcemy tylko spać na parkingu. Facet jest dość uparty. Nic nie wskórawszy znika, a po chwili wraca z jakimś przełożonym, który jest na początku zły, usłyszawszy wersję naszego wcześniejszego rozmówcy, ale po chwili konwersacji stwierdza, że bez problemu możemy nocować w naszym samochodzie bez dodatkowych opłat. Nie ma to jak urok osobisty:) Filipa w tym wypadku....
Po posiedzeniu w barze idziemy do samochodu, przeparkowujemy go, w środku układamy graty tak, żeby móc rozłożyć fotele i kładziemy się spać. To będzie nasza druga noc w Montku. Pierwszą spędziliśmy w Hiszpanii, zatrzymani w nocy przez śnieżycę....

16 luty – W stronę stolicy






Rano idziemy jeszcze na plac budowy Marka. Jest to Centralny Bank Nigerii, oddział w Ibadanie. Budynek przechodzi bardzo gruntowny remont połączony również z rozbudową. Budowa prowadzona z wielkim rozmachem i olbrzymimi kosztami, ale przecież Nigeria to cholernie bogaty kraj (mówię poważnie) i kto by się tam liczył z pieniędzmi. Ma być wszystko najlepsze i najdroższe. Żegnamy się z Markiem i wyruszamy z Ibadanu. To jakieś 600km do stolicy. Wyjazd z miasta (należy przypomnieć, że Ibadan to drugie największe miasto w Nigerii 7-8 milionów ludzi, aczkolwiek króluje niska zabudowa) zajmuje godzinę, więc właściwie na drodze jesteśmy o 10 rano.
Początkowo droga jest niezła, później jednak kończy się dwupasmówka i nasze tempo spada. W pewnym momencie widzimy samochód policyjny jadący po poboczu omijając dziury. Nagle samochód przyspiesza, oddala się od nas na jakieś 10 metrów i wyskakuje z niego 4 policjantów z karabinami i bardzo ostro kierują się w naszą stronę. Wygląda to nieciekawie, ale ja od razu otwieram okno i wołam do jednego z nich: Officer how now? On trochę skonfudowany, ale zdecydowanie bardziej rozluźniony odpowiada. Zaczyna się rozmowa. Twierdzą, że się zatrzymali, żeby pozdrowić Oibo (biały człowiek). Niestety jeden z nich nie jest już taki miły i zdecydowanym tonem woła: „Oibo bring dollars!”, odpowiadam, że nie mam dolarów, że jestem turystą. On jednak jest uparty: „Oibo bring nigeria money now!”. Jakoś udaje się sytuację opanować, bo reszta jak usłyszała, że Ala przywiezie im siostrę (której oczywiście nie ma, chyba że Maćka przebierzemy), to aż z radości zaczęli mlaskać. Reszta drogi mija dość spokojnie, choć czasami drogi brak. Jedziemy znów asfalto-laterytem. Godziny mijają, a my nadal dość daleko od Abudży. Na drodze mnóstwo wraków: spalonych, porzuconych, zepsutych. Nikt tego tutaj nie sprząta. Na drodze spory ruch. Im bliżej miasta tym więcej patroli policyjnych. Nie mamy jednak żadnych problemów. Wreszcie dojeżdżamy do Abudży. Na wielkiej bramie wjazdowej widać duży napis: You are welcome!. Trochę dalej mijamy ogromny, zadaszony stadion (w Polsce jeszcze takiego nie mamy). Został zbudowany na All Africa Games, które miały miejsce w Nigerii w 2003 roku. Zapada już zmierzch, ale jeszcze można zobaczyć imponującą panoramę Abudży. Czy my nadal jesteśmy w Afryce? Jedziemy do polskiej ambasady, bo mamy tam kilka spraw do załatwienia, a następnie szukamy noclegu i jest problem. Te najtańsze z przewodnika to kiepskie nory, a na dodatek ceny zaczynają się od 30E! Wykonuję jeszcze jeden telefon do starego szefa, a obecnie przyjaciela – Mohammeda. Do dzisiaj jesteśmy w kontakcie i spotkanie z nim to ważny punkt programu. Okazuje się, że akurat teraz też jest w Abudży. Pyta się o moje plany i nalega na spotkanie (mówię mu, że rano wyjeżdżamy do Yankari National Park). Wspominam, że muszę jeszcze znaleźć spanie, więc dzisiaj raczej nie damy rady się spotkać. On natychmiast proponuje nam nocleg. Spotykamy się pół godziny później. Ala wiele o nim słyszała, ale po naszej krótkiej rozmowie z nim, mówi jedno zdanie: ”Konkret facet”! Taki właśnie jest Mohammed. Po zostawieniu plecaków jedziemy na poszukiwanie specjalnej suyi. Tylko w Abudży był kiedyś gość, który robił małe roladki z grilla. Znajduję miejsce bez większego problemu i facet nadal tam jest (Marek, stał w tym samym miejscu i nas pamiętał – nadal ma po 100N). Kupujemy prowiant (pokazałem, Ali gdzie mieszkała Jadźka) i jedziemy do baru, gdzie ostatnim razem często chadzaliśmy z Markiem. Mają tam świetne ryby z grilla, ale jakoś wolimy roladki. Wieczór wspomnień bardzo sympatyczny. I mam obiecaną zniżkę na roladki jak znów wrócę! Jutro ruszamy do Yankari.
To teraz ja, Jarząbek: Nigerię znam z opowiadań. Wielokrotnie słyszałam przygody i przeróżne historie z Filipa dwóch pobytów w tym kraju. W mojej głowie zrodziło się jakieś wyobrażenie, które teraz przychodzi mi konfrontować z rzeczywistością. Jest to bardzo ciekawe doświadczenie, bo Filip zawsze idealizował swój raj utracony, co ja oczywiście brałam pod uwagę, troszkę 'uziemiając' jego wrażenia, tworząc swój własny obraz tego kraju. No, więc jestem tu i teraz i porównuję. Jedziemy, a Filip mówi: tu jest most, na którym brakowało przęsła jak jechaliśmy z rodzicami w 2003. A ja na to: a, to ten most. I już wszystko jasne. A tutaj kupowaliśmy z Mateuszem piwo na trasie do parku Yankari. Ja na to: to, które było tak mocno schłodzone, że aż się pić nie dało? Tak więc znam wiele szczegółów. Taki obraz z puzzli, w którym brakuje jednak bardzo wielu elementów, żeby utworzył całość. No i teraz uzupełniam te brakujące kawałki, a niektóre istniejące koryguję. Abudża to miasto, gdzie Filip spędził najwięcej czasu i najwięcej mi o nim opowiadał. O przygodach, miejscach, ludziach. Z ludzi poznałam już tego najważniejszego – Marka, który wprowadzał Filipa w ten świat i nauczył wielu rzeczy, które sprawiają, że Filip potrafi się tutaj poruszać i rozmawiać z lokalnymi ludźmi – umiejętność, którą niewielu białych posiada, a może raczej: chce posiadać. Więc teraz kolej na najważniejsze miasto. Wjeżdżamy czteropasmową ulicą (w każdą stronę oczywiście) do centrum. Ruch dość spory, ale nieporównywalny z Lagos. Nie ma motorków, czyli 'okada', których poruszanie się po mieście jest całkowicie zabronione. Nie ma otwartych rowów kanalizacyjnych, jest czysto, nie ma śmieci. Wszyściutko poukładane, wyrównane, nowoczesna zabudowa. W Afryce byłam w 14 krajach, ale czegoś takiego nie widziałam. Wygląda tak, jakby ktoś przeniósł kawałek Europy i wrzucił w sam środek Nigerii. Praktycznie nie ma charakterystycznych targowisk, zostały zastąpione nowoczesnymi boksami, ulice są czyste, są chodniki, światła dla pieszych... Dla nas niby to normalka, ale tutaj to naprawdę ewenement. W latach 80-tych XX w. ówczesny prezydent postanowił przenieść stolicę z portowego molocha Lagos, w sam środek kraju. Miasto zostało stworzone od zera. W 2002 roku, w czasie pierwszego pobytu Filipa w Nigerii, Abudża miała ok. 300tys. mieszkańców, a ulice były praktycznie puste. 4 lata później liczba mieszkańców się potroiła, a ulice bardziej się zapełniły. Dziś – nie wiemy ile jest mieszkańców, ale ulice są już dużo bardziej zapełnione. Jednak nie ma nadal porównania nawet z Katowicami, nie mówiąc o Warszawie, pod względem korków. Ja porównałabym to do Rudy Śląskiej, gdzie w pewnych miejscach tworzą się korki, ale nie jakieś bardzo czasochłonne, a przez resztę miasta przejeżdża się płynnie. Drogi zaplanowali naprawdę bardzo dobrze (oczywiście biały człowiek), nie widziałam nic węższego niż 2 pasma, a 3-4 to standard. I ciągle dobudowują nowe. W ogóle miasto to nadal jeden wielki plac budowy. Oczywiście najważniejsze budowle od dawna już stoją, ale ciągle dobudowywane są nowe biurowce i budynki mieszkalne. W każdym razie Abudża w moim wyobrażeniu wyglądała trochę bardziej po afrykańsku. Muszę kilka puzzli jednak zmienić na lepsze:)

15 luty – Ibadan i wizyta u Marka



W niedzielę rano ruszamy do Abudży. W Lagos pytamy policjantów o drogę, gdyż wjechaliśmy na zły most. Ci eskortują nas i wyprowadzą na express road. O dziwo chłopcy nic nie chcą za to, ale w imię międzynarodowej współpracy dajemy im odblaskowe misie sagowe dla dzieci, żeby były lepiej widoczne, jak po zmroku będą chodzić. Niestety niewiele za Lagos zaczyna się korek. W remoncie jest jeden pas jezdni, więc tracimy sporo czasu, ale jedziemy dalej. No jasne, niech to szlag. Nie ujechaliśmy zbyt daleko, a tu kolejny korek. Czas leci, a my stoimy. Jesteśmy świadkami awantury między Nigeryjczykami. Kierowca audi TT, chcąc skrócić sobie trasę wjeżdża na stację benzynową, ale chyba to się komuś nie spodobało (w sumie cała masa ich tak robiła) i zaczyna się awantura. W pewnym momencie kierowca TeTetki nie wytrzymuje i wyskakuje z auta. Od razu ściąga koszulkę (chyba trochę rzucał na siłowni, bo mięśniak był konkretny) i jak wściekły byk na corridzie rusza na swojego oponenta. Ale jak to bywa w Nigerii od razu znajduje się kilku gości, którzy go powstrzymują. Oczywiście do starcia nie dochodzi, a szkoda, bo to by była jedyna rozrywka w tym korku. No coś się rusza, więc trzeba wisieć na zderzaku wcześniejszego samochodu, bo inaczej zaraz jakiś magiczny nigeryjski busik pojawi się znikąd i wepchnie przed nas. Walczę o swoje pool position prawie jak Kubica, no niestety czasami zdezelowane busiki mniej dbają o swoją blacharkę i muszę dać za wygraną. Oczywiście, z olbrzymimi autobusami nie mam żadnych szans (widać, że niektórzy próbowali starcia, bo autobusy są mocno poobijane), ale przyznam, że kilka małych bitewek w korku też wygrywam, a to dopiero mój 3 dzień w Nigerii po prawie trzyletniej nieobecności. Będzie dobrze:)
Nasz dojazd do Abudży wygląda coraz mniej realnie. To jakieś 800km, a droga bywa bardzo różna. Robi się już 13:00 a my nadal w korku. Wyjechaliśmy z Lagos o 10 rano, a licznik nieubłaganie pokazuje, że przejechaliśmy 100km. Podejmujemy decyzję, że jedziemy odwiedzić naszego przyjaciela Marka, który jest weteranem nigeryjskim. Mieszka w Nigerii prawie 30 lat - obecnie w Ibadanie, jakieś 150km od Lagos. Marka poznałem na imprezie w polskiej ambasadzie w Abudży w 2002. Od tego czasu utrzymujemy bardzo bliski kontakt i dość regularnie się widujemy. Wiem, że na Marka zawsze mogę liczyć i zawsze jestem u niego mile widziany. Dzwonię więc do niego i komunikuję, że za jakieś 2h będziemy u niego. W słuchawce bardzo zadowolony głos odpowiada, jasne przyjeżdżaj, dwie skrzynki Guldera się chłodzą. Korek pomału się luzuje. Okazuje się, że był wypadek. Ciężarówka z puszkowym piwem się wywróciła. Wszędzie walają się puszki po piwie Star (oczywiście już opróżnione). Z autobusu przed nami przez okno wypadają puszki. Na barierkach siedzą zadowoleni ludzie, każdy dzierży puchę Stara. No niezła impreza, szkoda, że my tak daleko byliśmy, ale ja za Starem w sumie nie przepadam. Staliśmy w korku do 14:30, ale to nic dziwnego, skoro każdy pomagający usunąć skutki wypadku wychylił kilka puszek piwa. Mnie by się też nie spieszyło przy takim wypadku. Z naszej strony to była świetna decyzja o postoju w Ibadanie, gdyż do Abudży nie mamy żadnych szans dojechać. Mnie zaraz wraca humor na samą myśl o spotkaniu z Markiem, a poza tym stresował mnie ten mijający czas i duża odległość dzieląca nas od stolicy. Umawiamy się z Markiem w restauracji w centrum Ibadanu. Jesteśmy tam o 16:30. Marek pojawia się ze swoim kolegą Włochem. Jemy fantastyczne steki, pijemy piwo i rozmawiamy o starych czasach oraz naszych przygodach na trasie. Nagle zaczyna grać bardzo głośna muzyka, więc dopijamy piwo i jedziemy do Marka. To duży pokolonialny dom, gdzie Marek mieszka ze wspomnianym Włochem Antonio. Długo rozmawiamy i kończymy niesamowicie przyjemny wieczór dość późno, Marek rano idzie do pracy, a my ruszamy do Abudży.
Aha, pamiętacie historię z aresztowaną kozą? Jak się okazało, to jednak nie była koza tylko baran. Pracownik Marka opowiadał, że widział wywiad w telewizji z owym baranem posądzanym o rabunek banku, ale baran się do niczego nie przyznał! No pech co zrobić. Takie rzeczy to tylko w......Nigerii.