środa, 17 grudnia 2008

W stronę Marrakeshu





Wyjechaliśmy z samego rana, bo przed nami 450km, co tutaj znaczy około 9-10h. Wybraliśmy trasę nie główną drogą (część nawet autostrady), ale drogami 'krajowymi', żeby zobaczyć jak najwięcej lokalnego życia.
A teraz kilka faktów o Maroku: powierzchnia kraju to: 446 500m2, 34mln ludności, stolica: Rabat, 99% to muzułmanie (sunnici), reprezentujący jednak dość liberalne podejście do religii, szczególnie widoczne wśród młodego pokolenia, gdzie dziewczyny paradują w obcisłych spodniach i swetrach, z odkrytymi w większości głowami. Tradycyjne ubiory spotyka się głównie na wsiach albo też wśród starszych ludzi. O tej porze roku większość z nich nosi galabije z kapturami zrobione z wełny bądź grubego płótna. Sięgają prawie do kostek, dlatego też z pewnością dobrze grzeją. Kaptury są spiczaste, więc przypominają z wyglądu członków Ku Klux Klanu...W standardowych domach nie ma ogrzewania, które jest potrzebne przez około 2-3 miesiące w roku. Odczuwamy to mocno, mieszkając w budżetowych hotelach, gdzie temperatura w pokoju sięga pewnie maksimum 13 stopni, i nawet dla nas, przyzwyczajonych do owych 18 stopni zimą w naszym mieszkaniu, to trochę za mało. Ale dalej o Maroku i jego mieszkańcach: typowe śniadanie, to mały okrągły chlebek maczany w oliwie oraz zagryzany oliwkami, zapijany obowiązkowo miętą z pół kilograma cukru na szklankę. Po którejś szklance można przywyknąć do tej słodyczy. Jak wygląda typowy obiad jeszcze nie wiemy, bo wczoraj na lancz jedliśmy ichnie śniadanie urozmaicone omletem i zimnymi frytkami, a na obiadokolację – mini bagietkę z mięsem i, jakżeby inaczej, zimnymi frytkami. Dziś w Marrakeshu mam nadzieję posmakować jakiegoś bardziej wyrafinowanego dania kuchni marokańskiej. PKB na mieszkańca wynosi ok. 3700 USD. Jak na kraj afrykański to niezła średnia, co widać choćby po drogach, które są w większości w niezłym stanie jak na ten kontynent (oprócz fragmentów gdzie brakuje asfaltu), mają kilka autostrad – płatnych, ale za to bardzo pustych. Generalnie na drogach nie ma zbyt wielu samochodów, co zresztą nie dziwi, biorąc pod uwagę, że benzynę mają w niemieckich cenach, a zarobki afrykańskie. Zdarzają się nowe modele europejskich czy japońskich samochodów, ale sporadycznie; nieodparcie króluje beczka i stare francuskie auta. W centrach miast oczywiście wielki natłok samochodów, każdy jeździ jak mu się podoba, nie przestrzegając żadnych zasad. Jak się człowiek do tego dostosuje, to sobie spokojnie poradzi.
Piszę ten tekst jadąc samochodem, w tej chwili mijamy oblaną słońcem równinę, zostawiwszy góry Atlas za sobą. Przez jakąś godzinę, w najwyższej części drogi jechaliśmy wśród śniegu, co udokumentowałam, żeby nie było, że to są te same zdjęcia, które zrobiliśmy podczas śnieżycy we Francji:). Za jakieś 4 godziny dotrzemy do celu i wieczorem wrzucimy dzisiejszy i wczorajszy tekst, żeby wszyscy byli na bieżąco. Mam nadzieję, że starczy nam determinacji do końca wyprawy, żeby regularnie pisać szczegółowo o naszych przygodach. Na szczęście mamy laptopa, więc pisać można w dowolnej chwili, nie licząc wyłącznie na kawiarenki internetowe.

Maroko pierwsza odsłona







15 grudnia wieczorem dotarliśmy do Algeciras, ale że była już 21, zdecydowaliśmy się na zostanie ostatni dzień w Hiszpanii. Znaleźliśmy hostel (bez ogrzewania, a na dworze ok 6-8 st. w nocy) za 30 E po wielkich negocjacjach, ale za to 50m od portu. Prom kosztuje słono (152E za 2 osoby i samochód), ale był bardzo ekskluzywny, w porównaniu do tego, czym pływaliśmy do tej pory...Ceuta, do której płynęliśmy jest terytorium hiszpańskim, więc nie poczuliśmy od razu tego, że jesteśmy już w Afryce. Zaczęliśmy od zakupów w Lidlu (strasznie kusiła nas taka ogromna szynka – cała noga krowia wędzona – ale transport tego by nas chyba zabił) uzupełniając wodę i jakieś wędliny. Wydaliśmy ostatnie Euro w monetach, bo po drugiej stronie będzie to już nieużyteczne. Zaskoczyła nas cena paliwa, około 0.65 EUR. Już zacieraliśmy ręce, bo skoro tyle kosztuje w Ceucie to poza nią będzie pewnie jeszcze taniej – budżet kalkulowaliśmy po średniej cenie 0.8E/litr. Ale jak to mówi stare porzekadło: już był w ogródku już witał się z gąską!!! Po przekroczeniu granicy (o tym za chwilkę) okazało się, ze po stronie marokańskiej zapłaciliśmy za paliwo 11.36 dirham (1Eur=11MAD – przeliczcie sobie sami, bo ja się nawet nie chcę denerwować). Teraz trochę o przejściu granicznym w Ceucie. W sumie poszło sprawnie, ale ci wszyscy ludzie z tobołkami, niosący biznes swojego życia na plecach, druty kolczaste, betonowe mury i bramki obrotowe jak na stadionach przypomniały nam, że tutaj łączą się ze sobą dwa światy. Bogaty, „zepsuty i zgniły” zachód z biedną, „poszkodowaną przez los i lokalizację oraz zniszczoną przez dobra naturalne” Afryką. Zaraz po przejechaniu granicy, zaczął się afrykański rozpiździel. Błoto, worki plastikowe i oczywiście wszechobecnie królująca „beczka”, czyli kultowy mercedes 123. Tutaj to zdecydowanie królowa szos! Kto miał beczkę pewnie zrozumie sentyment do tych niezniszczalnych czołgów:) Droga mijała nam całkiem dobrze. Czasami brakowało asfaltu, ale ogólnie nie było źle. Wszędzie otaczały nas gaje oliwne i pomarańczowe. Po drodze mały lancz (którego częścią obowiązkową jest lokalny chleb, oliwki i oliwa).
Wylądowaliśmy wreszcie w Fez, gdzie potwierdziliśmy wcześniejszą informację o przesunięciu zegarka o godzinę wstecz. Za 120MAD znaleźliśmy nocleg (nawet ciepła woda jest w prysznicu – oczywiście prysznic na zewnątrz), w sumie to pomógł nam gość na motorku, który „przyatakował” nas na jednym ze skrzyżowań. On też za 120MAD naraił nam przewodnika po Medinie – starym mieście w Fezie. Stare numery jak zwykle działają niezależnie od kraju, więc odwiedziliśmy garbarnię i farbiarnię skóry ze sklepikiem, gdzie chcieli nam wcisnąć torby, paski, kurtki, płaszcze i inne skórzane gadżety, następnie sklep z materiałami (najlepszy był jedwab z kaktusa!) aby skończyć w sklepiku z pachnidłami i przyprawami. Tam chłop bardzo dobrą angielszczyzną starał się wcisnąć nam różne kremy (chyba miał na wszystko jakieś mazidło, no może z wyjątkiem hemoroidów albo po prostu wstydził się o tym wspomnieć:). Tak bajerował, tak bajerował, ze skusił Alę na krem o zapachu różanym niewiadomego pochodzenia i zastosowania oraz mazidło (niby ma być do masażu moich pleców – teraz do zestawu brakuje tylko 18-letniej Tajki, ale damy radę:) Cena wyjściowa 130MAD za komplet, ale po wielkich negocjacjach oraz kompletnym brakiem zainteresowania z mojej strony, a wręcz irytacją, gościu po raz kolejny wyskoczył ze sklepiku, tym razem z zapakowanym zestawem obowiązkowym (i nie była to WuZetka:) i ceną 40MAD. W sumie jak się zaczyna negocjować i dostaje się żądaną kwotę to powinno się dokonać zakupu. Tak też robimy i wracamy zadowoleni z naszym przewodnikiem do hotelu (nadal jednak brakuje Tajki do moich pleców:(. Sprzedawca bardzo mocno zawiązał woreczek z mazidłami, a jak Ala chciała otworzyć, to spytał: Madam, you don't trust me? No i coś w tym było oczywiście! W pokoju okazało się, że zapakowany krem to był próbnik, wyśmigany przez setki ludzi i w 4/5 zużyty. No cóż, człowiek cały czas się uczy. Człowiekowi się wydaje, że widział już różne numery (na kwiaty ofiarne w Pushkarze, sklep jubilerski w Bangkoku itp.), ale jak widać inwencja ludzka w oszukiwaniu nie zna granic. Co jest niestety bardzo smutne, bo musimy być nieufni i czujni na każdym kroku, żeby nie dać się nabrać i nie stracić w najlepszym wypadku pieniędzy.
A propos pogody, to nadal dość chłodno, a ogrzewania w pokojach ani słychu ani widu. Czekamy z niecierpliwością na upały, ale i one pewnie niedługo dadzą nam się we znaki...