środa, 4 lutego 2009

2 luty – A miało być tak pięknie........



Zacznijmy od zagadki. Co to są za owoce na zdjęciu? Sami nie wiemy. Podano nam tutaj tylko lokalną nazwę, którą już oczywiście zapomnieliśmy. Smakują jak kwaśne konfitury z moreli i trochę jak śliwka, skórka jest twarda. Może ktoś zna te owoce?
Rano ruszamy do ambasady. Bierzemy taksówkę, żeby nie tracić czasu błądząc. Jesteśmy w nigeryjskiej ambasadzie niewiele po 9 rano. Niestety okazuje się, że sekcja wizowa jest otwarta dopiero od 10. Bierzemy więc formularze i idziemy przeczekać do okolicznego baru. Wracamy i wchodzimy do ambasady. Po kilku minutach podchodzi do nas urzędnik. Po krótkiej rozmowie okazuje się, że brakuje nam zaproszenia, potwierdzenia bankowego, że mamy dość środków na pobyt w Nigerii i rezerwacji hotelu. Po kilku minutach rozmowy okazuje się, że bez tego nie da rady. Wkurzony wyrywam paszporty z rąk urzędnika. Jak to cholera, mnie, Nigeryjczyka nie chcą wpuścić do kraju! Wracam i rozmawiam z madame z recepcji. Chcę mówić z konsulem. Po kilkunastu minutach to się udaje. Niestety, tutaj znów odbijamy się od ściany! Konsul twierdzi, że nie może wydać wizy bez zaproszenia, bo w Delcie Nigru jest bardzo niebezpiecznie i mogą nas porwać. No mów mi jeszcze, tak jak byśmy o tym nie wiedzieli! Niestety bez zaproszenia nędza. Wracamy jak niesmaczni. Podjęliśmy decyzję, że natychmiast jedziemy do Togo. Tam jest ostatnia szansa, żeby dostać wizę do Nigerii. Jeśli się nie uda to wjedziemy do Nigru. Mamy już wizę Entente Touristique uprawniającą nas do wjazdu do pięciu krajów: Burkina Faso, Benin, Togo, Wybrzeże Kości Słoniowej i Nigru. To bardzo pesymistyczny scenariusz burzący nasz cały plan, ale cholera wie z Nigeryjczykami.
W każdym razie wracając idziemy na internet i piszemy do naszego przyjaciela Marka o wystosowanie zaproszenia. Może się okazać konieczne w ambasadzie nigeryjskiej w Togo.
Wsiadamy w auto i wyjeżdżamy. Ta część Akry wydaje się bardzo spokojna i bez problemu udaje nam się wyjechać. Droga całkiem przyzwoita. Tankujemy auto i ostatni kanister do pełna. W Togo ma być droższa benzyna. Pytamy kilka razy o drogę. Wszystko idzie całkiem sprawnie. Niestety droga jest coraz gorsza. Omijanie dziur w asfalcie pomału przemienia się w szukanie asfaltu lub nieźle ubitego laterytu. Całość to prawie 200km. Niestety ostatnie 60km jest już bardzo złe. Całość zajmuje nam dobre 4h! Podjeżdżając na granicę obskakują nas zmieniacze pieniędzy, sprzedawcy i różnego rodzaju pomagacze w przekroczeniu granicy. Jakoś tym zmieniaczom nie ufamy i idziemy do biura wymiany. Tutaj dziwnym trafem i jakoś zmyleni całą sytuacją (jakby to Maksiu powiedział: a bo mnie zmyliły) nie do końca dobrze odczytujemy kurs i zmieniamy na zewnątrz u ulicznego chłopka 'kantoru'. Okazuje się, że straciliśmy na tym jakieś 20zł, a na dodatek mieliśmy kupę stresu. Siedzieliśmy w aucie nie wychodząc, najpierw wzięliśmy całą ich kasę przeliczając kilkakrotnie i dopiero później daliśmy naszą. Wystarczyło trochę więcej spokoju i zimnej kalkulacji i mogliśmy to zrobić na spokojnie po lepszym kursie w biurze, ale po tylu godzinach walki na drodze, obskoczeni przez dziesiątki ludzi starających się nam wmówić, że bez ich pomocy nie damy rady przekroczyć granicy, źle przeliczyliśmy kursy. Na szczęście 20zł to żaden majątek!
Nadal kategorycznie odmawiamy pomocy granicznych cwaniaków przy przekroczeniu granicy. Idziemy od jednego biura do drugiego. Paszporty mamy już podbite, teraz trzeba załatwić sprawę z autem. Nie mamy dokumentu Carnet de Passage, więc odsyłają nas od okienka do okienka, od biura do biura. Wreszcie w jednym urzędnik odbiera nasz świstek papieru i mówi, że mamy jechać. Ja jednak chcę mieć jakiś dowód, że jestem ok, bo spodziewam się problemów na granicy. Większość z Was już pewnie nie pamięta jak wyglądało przekraczanie granicy w starych czasach. Najpierw kontrola po jednej stronie, a później po drugiej. Dokładnie tak tutaj jest. Wsiadamy w auto i wyjeżdżamy. Urzędnik nas zapewniał, że mamy powiedzieć, że oddaliśmy papier i jest ok. Oczywiście przy przejeździe sto pytań do.... Po kilku minutach podchodzi jakiś większy Oga (szef) i po raz kolejny tłumaczę mu naszą sytuację. Wreszcie pozwala nam jechać. Po stronie togijskiej znów jakieś problemy. Jasny szlag, przekroczenie granicy w Afryce, to jest niezłe wyzwanie. Załatwiamy formalności opłacamy pozwolenie na przejazd autem taką samą jak w poprzednich frankofońskich krajach. Tym razem to jednak 6000CFA, a nie pięć jak w Mali i Burkinie. Jak wyszedłem z biura do urzędnik nie zauważył, że Ala została i powiedział do kolegi, żeby te pieniądze (z całego dnia) schował, bo one są poza rejestracją i nikt nie może o nich wiedzieć (pewnie stąd ten nasz 1000 więcej). Jak zauważył, że Ala to słyszała i zrozumiała to się trochę zmieszał, ale oczywiście niczego to nie zmieniło.
W każdym razie przejechaliśmy granicę, a stolica Togo – Lome, ma być 600metrów dalej. Coś pięknego – granica na samym brzegu oceanu, a droga ciągnie się wzdłuż plaży. Niesamowity obraz. Tacy celnicy to mają szczęście. Niestety formalności i kiepska droga zajęły nam za dużo czasu i wjeżdżamy do Lome po zmroku. Najgorsze co może być, bo z oświetleniem w Afryce jest krucho i wszystko wygląda zupełnie inaczej po ciemku. Szybko jednak lokalizujemy tani hotelik z przewodnika. Okazuje się, że ceny znacznie podskoczyły i jedyny dostępny pokój jest za 30E. To zdecydowanie za dużo jak na nasz budżet. Kolejny hotel też fiasko. Jedziemy kolejne kilka km główną drogą w Lome. Nagle po lewej stronie wypatruję następny hotel. Zatrzymuję się zaraz na światłach na skrzyżowaniu. Cofam trochę, żeby ominąć auto przede mną i zaparkować na chodniku, a Ala skoczy zobaczyć jakie mają ceny. Udaje się ominąć auto przed nami, wjeżdżam na chodnik i nagle jeeee....bbbb! Lewe przednie koło leci pół metra w dół. Murzyni wokół patrzą się z przerażeniem. Próbuję wycofać, ale tylne koła nie mają przyczepności. Ala wychodzi z auta, ja włączam napęd na 4 koła. Lokalni też wypychają. Montek pomału wyrywa się z dziury. Uf, ale ulga. Wpadliśmy do nieprzykrytego ścieku kanalizacyjnego, jedynego na przestrzeni kilkudziesięciu metrów. Z powodu słabego oświetlenia ulicy nie było go w ogóle widać. Chyba nie urwałem zawieszenia. Ala leci do hotelu, ja parkuję pół na chodniku pół na drodze. Koło mnie cały czas sznur aut i motorków. Jest już kompletna ciemność. Wysiadam z auta, aby zobaczyć czy wszystko ok. No i niestety nie. Widzę, że przednia opona jest rozwalona i auto stoi na samej feldze! Jasny szlag. W tych ciemnościach wymieniać koło. No pięknie! Czekam aż wróci Ala, żeby poświeciła mi latarką poza tym pilnowała śrub, bo nie wiem czy lokalni nie podwędzą i będą chcieli później kasę żeby oddać (nie takie numery się już widziało). Wjeżdżam 4 kołami na chodnik i biorę się do roboty. Kilku lokalnych podchodzi, żeby mi pomóc. Dziękuję i działam dalej sam. Na szczęście są jakieś kamienie żeby koła zablokować. Pot się leje ze mnie bardziej niż często woda z kranu w Afryce. No ale oni mają problemy z ciśnieniem, a ja za to wcale. Cygańskie dzieci nas obskoczyły, dziesiątki motorków i samochodów przejeżdżają obok nas. Każdy coś tam zagaduje i doradza. Ja to mam gdzieś i robię swoje. Ciekawe ile to kalorii, pewnie mogę kilka browarków wypić po wszystkim bezkarnie. Niestety teraz nie jest mi do śmiechu. Patrzę nerwowo, czy lewarek dźwignie auto na wytaczającą wysokość, żeby nowe koło założyć. Na szczęście udaje się je zmienić. Pakuję graty, a wszystkim którzy pierwszy raz w życiu widzieli białasa zmieniającego koło wypada powiedzieć: show est fini!
Ala już wynegocjowała rozsądną cenę w hotelu naprzeciwko (w sumie zniżkę powinni dać jeszcze lepszą, bo przez nich rozwaliłem oponę). Lokujemy się w hotelu. Jutro idziemy znów do ambasady Nigerii i musimy naprawić opony, bo na teraz nie mamy żadnego dobrego zapasu!
Wieczór kończymy w barze obok naszego hotelu. Kosztuję lokalnego piwa, które smakuje jak balsam po tych wszystkich ekscesach. „Nasza” knajpka niestety serwuje nam bardzo głośną muzykę bardzo dobrze słyszalną nawet w naszym pokoju aż do 2 nad ranem. W sumie to poniedziałek, prawie weekend w Afryce, więc ludzie się bawią prawie do rana......
A propos muzyki, to zaczęło się od Ghany. Muzyka w barach jest tak głośna, że nie da się rozmawiać i żadne prośby o ściszenie nie działają. Dodatkowo głośniki z odzysku z Europy bardzo kiepsko radzą sobie z basami, a w zasadzie nie tylko basami.....