sobota, 14 lutego 2009

13 luty – granica benińsko-nigeryjska challenge




Rano Filip budzi się jak nowo narodzony (nie dziwota, bo takich końskich dawkach antymalaryku, który sam w sobie jest antybiotykiem + dodatkowego antybiotyku, pewnie wszystkie bakterie zostały wyplenione na długi czas). Zbieramy się sprawnie i jedziemy do odległej do 20km granicy nigeryjskiej. To jest przejście graniczne, którego się boję od początku, bo wiem z opowieści, jak oni chcą pieniądze za wszystko, a granica zawsze jest dobrą okazją do oskubania turysty, nawet w bardziej 'cywilizowanych' afrykańskich krajach. Tym bardziej, że nie mamy wspominanego już wcześniej carnet de passage, czyli owego dokumentu wystawianego w Polsce (za sowitą kaucję), który utwierdza władze celne w poszczególnych krajach, że nie sprzedamy u nich samochodu. No a wiadomo, że właśnie tak w Nigerii chcemy zrobić... A do tego wszystkiego, przejście, które chcemy przekroczyć jest najbardziej ruchliwym między Beninem a Nigerią (pewnie jedno z najruchliwszych w Afryce), bo tam właśnie z portu w Cotonu przewożone są do Nigerii samochody starsze niż 10-letnie, których tam oficjalnie sprowadzać nie wolno. Ale nic to, raz kozie śmierć.
Wjeżdżamy w duże zagęszczenie ludzi, co oznacza, że dotarliśmy do przejścia. Widzimy pierwszy szlaban, zrobiony z gałęzi oczywiście. Zatrzymuje nas jakiś człowiek w cywilu, który żąda okazania benińskiego lasser passez. Pokazujemy mu, na co on mówi, że nie mamy jakiegoś tam kwitka. Na co ja mu odpowiadam, że przy wjeździe do Beninu pytałam dwukrotnie (co jest szczerą prawdą), czy na pewno nam celnicy wszystko wypisali i wystawili, żebyśmy nie mieli później żadnych problemów. Więc wiem, że nie potrzebujemy już żadnego innego świstka. Ale mimo to facet chce nas skasować prawie 10E za brak papierka. Ignoruję go i każę Filipowi powoli jechać pod szlaban. Facet szlaban podnosi, leci przed nami do jakiegoś mundurowego, coś mu tam szepcze, wraca z mundurowym, który sprawdza nasze dokumenty i mówi OK. Facet w cywilu, po odejściu funkcjonariusza chce znów kasę. Ja mu mówię, że nic nie dostanie i odjeżdżamy. Po prawej stronie widzimy budynek z napisem 'Immigration', parkujemy samochód i idziemy załatwiać formalności. Podchodzimy do okienka, gdzie wbijane są pieczątki wyjazdowe. Podaję paszporty celnikowi, a on na to, że za wbicie pieczątki do paszportu mam zapłacić 1000Naira (5E)!!!! Nie dość, że operuje już nigeryjską walutą, to jeszcze ma czelność żądać opłaty za wstawienie pieczątki WYJAZDOWEJ. Oj, tego już za wiele. Mam gdzieś ich wyjazdową pieczątkę! Niech nie wstawia jak nie chce, bo ja mu nic nie zapłacę! Zaczyna się we mnie gotować, już chcę wołać jego przełożonego. Ale widzę, że wbił pieczątki i powoli podaje mi paszporty. Zdecydowanym ruchem wyciągam je z jego ręki i idziemy dalej. 2m za okienkiem stoi stolik, przy którym siedzą 2 osoby. Facet nas zatrzymuje i każe pokazać paszporty (jest w cywilu). Otwiera je, sprawdza pieczątkę i mówi, że mamy zapłacić 200Naira (1E) za to, że on to obejrzał. Jeszcze moment i wybuchnę. Teraz się już nie patyczkuję i wyrywam facetowi paszporty z ręki i idziemy dalej, na stronę nigeryjską. Tu już pałeczkę przejmuje Filip. To w końcu jego kraj:) Ja jak na razie mam dość. Pierwszy urzędnik imigracyjny, kolejny, całkiem miło. W każdym razie dużo lepiej niż po benińskiej stronie. Nigeryjski show trwa! Madame celniczka wbija nam pobyt na 90 dni (zawsze chcemy maksymalną ilość na jaką pozwala nasza wiza, bo nie wiadomo czy się nie przyda), rzuca coś o napiwku na colę, ale Filip przybija jej piątkę i idziemy dalej. Teraz głęboki oddech, bo musimy załatwić sprawy samochodu. Idziemy od jednego celnika do drugiego, i wreszcie trafiamy do docelowego biura, gdzie siedzi 2 mundurowych i 1 cywil. Wyłuszczamy sprawę. Celnik pyta o carnet de passage. My na to, że nie mamy, bo nie jest to nigdzie potrzebne, a i tak nam wszędzie wystawiają nam lasser passez. Celnik odpowiada, że dla turystów jest obowiązkowy carnet i w takim wypadku mamy problem. Dobrze, że siedzimy, bo ja mam już miękkie nogi. Filip mówi, czy nie mógłby nam wystawić w takim razie lasser passez, jak to zrobili w Ghanie, gdzie też coś o karnecie wspominali na granicy. On na to, że i owszem, ale trzeba zapłacić. Na pytanie ile pada odpowiedz: 500E.... Zamieniamy się w dwa słupy soli. 500E, on chyba zwariował! Filip na to, odpowiada, że w poprzednich krajach płaciliśmy, i owszem, ale po 10E i że jak mamy płacić 500, to zostawiamy tutaj auto i jedziemy dalej stopem. Celnik się cieszy, mówi: to dawajcie kluczyki. Filip zaczyna się też śmiać i atmosfera się trochę rozluźnia. Celnik bierze jakieś papiery do wypisywania ignorując nas. Filip zaczyna zagajać przyjazną rozmowę, a po jakimś czasie wszyscy się śmiejemy, celnik wręcz się łapie za brzuch i mówi: you are my brother now! No, to teraz już go mamy. Brata przecież nie można oskubać, nie? Więc Filip dalej urabia celnika i wszystkich wokoło. W międzyczasie przewija się parę osób, które wręczają naszemu celnikowi grube zwitki pieniędzy, lądujące od razu w czeluściach szuflady, w zamian za pieczątkę na ich dokumentach. Mija około godziny. Celnik w tym czasie wypisuje parę druczków. W pewnym momencie sięga po nasz dowód rejestracyjny i zaczyna wypisywać formularz dla nas! Pisze powoli, sprawdza wszystkie informacje z dowodu (bo oczywiście jak to na polskich dokumentach, ciężko się połapać). Przybija powoli i precyzyjnie pieczątki. Chucha na tusz pieczątki, żeby wysechł. Serca nam biją coraz szybciej. Jaka kwota padnie? Celnik: bring the money. Filip wyciąga z sakwy 10E i mu wręcza. Ten, bez mrugnięcia okiem wrzuca je do szuflady. Mamy lasser passez!!!!! Chyba słychać te kamienie spadające nam z serca. Nasz celnik mówi, że potrzebujemy na tym papierku jeszcze jednej pieczątki. Dzwoni do jakiegoś swojego kolegi, który przychodzi do biura. Oczywiście musi mu wytłumaczyć całą historię. Tamten na to, że turyści muszą mieć carnet de passage itp. Ale nasz mówi, że nalegaliśmy na wystawienie lasser passez, więc wystawił. A tamten ma tylko przybić pieczątkę. Niezadowolony, ale godzi się łaskawie na to i każe nam iść za sobą. W swojej kanciapie przybija ostatnią pieczątkę i jesteśmy wolni! Mamy papier, o który na pewno wszyscy będą pytać. A do tego jesteśmy przekonani, że nawet gdybyśmy mieli carnet de passage, to i tak chciałby kasę za przybicie na nim pieczątki albo jeszcze coś ciekawszego by wymyślił. Welcome to Nigeria!!! Land of beauty! Tak się reklamują. Zapominają jeszcze tylko dokończyć tego zdania: and of corruption. Ale – najgorsze już za nami. W każdym razie tak mi się wydaje przez pierwsze 5m przejechanych po nigeryjskim asfalcie. W tym momencie przypomina nam się, że nie mamy jeszcze żadnych lokalnych pieniędzy i jakieś parę E i pozostałe CFA trzeba wymienić. Pytamy pewnego człowieka o wymianę, wskazuje w kierunku granicy. Więc trzeba się wrócić... Filip parkuje tam gdzie stoimy i biegnie wymienić pieniądze. Ja blokuję zamki w aucie i obserwuję drogę przed nami. A tu 2m w przód, ten sam facet, którego pytaliśmy o wymianę pieniędzy, podstawia pod przejeżdżające samochody taką bardzo profesjonalną dechę najeżoną grubymi gwoździskami. I wymusza od nich pieniądze. Niektórzy płacą, niektórzy nie. Ci, którzy nie płacą – dostają parę 'klapsów' ręką po masce i jadą dalej. W pewnym momencie widzę motorek jadący z 2 osobami. Podstawiają deskę. Kierowca zaczyna gestykulować, widać, że nie chce zapłacić. Ale on nie może się schować w swoim samochodzie niestety. Wymuszaszcze próbują wyrwać torebkę jego pasażerce. Zaczyna się przepychanka, której końca nie widzę, bo przejeżdża jakiś duży samochód i tracę ich z widoku na chwilę, a po jego przejeździe para na motorku już zniknęła. No ładnie się zaczyna! Filip wraca z wymienionymi pieniędzmi, ale ja już mam nietęgą minę. Opowiadam co widziałam, Filip się śmieje i mówi – zobaczysz, to tutaj normalka. Dziękuję za taką normalkę! Ruszamy. Oczywiście facet chce od nas kasę. Filip rzuca mu nigeryjskie pozdrowienie, pyta co on ma dla nas za prezent z Nigerii (to zawsze się oni pytają pierwsi: Poland na beautiful contry! Masta what you dey bring for us from Poland?), przybija piątkę i jedziemy. Za 5m, kolejna blokada z gwoździami, kolejna szybka rozmowa, piątka przybita i jedziemy. I tak parę dobrych razy. A po blokadach wymuszaczy zaczynają się blokady (już bez gwoździ, za to z karabinami na ramieniu) różnych funkcjonariuszy: policja, celnicy, służba narkotykowa, służba zdrowotna i wszelkie mundurowe (prawdziwe albo i nie) służby tego kraju. Każdy chce sprawdzić coś innego, każdy oczywiście chce kasę. Nie płacimy nic, Filip ich tylko pozdrawia, rozśmiesza i jedziemy dalej. Bez białego Nigeryjczyka, ta granica i droga mogłaby być dramatem i odcisnąć się takim piętnem, że Nigeria by już nigdy nie znalazła się na liście krajów do zobaczenia. Z granicy do Lagos jest jakieś 70km. Na tym odcinku, a najwięcej przez pierwsze 20km, zostaliśmy zatrzymani, i to bez żadnej przesady, jakieś 30-40 razy!!! Straciliśmy w pewnym momencie rachubę. Ja po paru kontrolach ochłonęłam i zaczęłam też już powoli traktować to jako normalkę. Ale przyznam, że ci wymuszacze z deskami z gwoździami zrobili na mnie piorunujące, oczywiście negatywne, wrażenie.
W Lagos jesteśmy umówieni z naszym kolegą Krzysiem, który mieszka i pracuje tam. Mamy się spotkać na którymś z dużych dworców autobusowych. Po wjechaniu do miasta odnajdujemy dworzec, ale Krzyś utknął w dużym korku (nie dziwna rzecz w tym prawie 20-milionowym mieście) i powoli kierujemy się wg jego wskazówek dalej. W końcu udaje nam się spotkać niedaleko jego domu i szczęśliwi jedziemy do jego mieszkania. Uff, pełen wrażeń dzień. A tu dopiero 14. Gdzie tam wieczór! Krzyś częstuje nas lunchem, trochę się ogarniamy i każe nam się przygotować na nocne zwiedzanie Lagos, a właściwie jego klubów nocnych. To dla nas nie lada wyzwanie, biorąc pod uwagę, że w podróży mamy rytm wczesnego wstawania, ale też wczesnego chodzenia spać. Nie będzie łatwo, tym bardziej po tylu emocjach na granicy. Ale co tam, żyje się raz – wszystkiego trzeba spróbować!:)
Lagos pokazuje nam zupełnie inne oblicze. Odwiedzamy klub, w którym ochrona napakowana co najmniej jak „Pudzian”, uzbrojona w karabiny maszynowe, lustruje nas z góry na dół. W sumie pozwalają nam wejść, ale stwierdzają: „Make sure you spend 1 milion Naira” (no jasne, w sumie to tylko 50 tys. E). Knajpa znajduje się nad salonem Bentleya. W środku poraża nas przepych. Sami czarni, ubrani w markowe ciuchy. W menu pozycja numer jeden to szampan za 1 tys. dolarów. Niestety to miejsce nie jest dla nas i to nie tylko z powodu cen (aha, drinków nie sprzedają tyko całe butelki trzeba kupować), ale bardzo fajnie było coś takiego zobaczyć. Tak się bawi biedna Afryka.
Odwiedzamy kolejne kluby. Niektóre aż pękają w szwach, od starszych, białych facetów otoczonych czarnymi młodymi dziewczynami. No taki folklor! Lądujemy wreszcie w klubie z lokalną muzyką. Ceny już rozsądniejsze, bo tylko 3E za piwo i gra muzyka na żywo. Szczególnie wciągające są covery najbardziej znanego, nieżyjącego już muzyka nigeryjskiego Fela Kuti. Na koniec gitarę przejmuje człowiek, który twierdzi, że grał kiedyś z Felą. Zapowiada, że zagra kawałek Jimiego Hendrixa. Ja od razu się napalam na „Hey Joe”! Lecą pierwsze nuty i pojawia się wielki banan na mojej twarzy. Aranżacja jest fantastyczna. Wszyscy zaczynają się bujać, a niektórzy rzucają pieniądze wykonawcy. Na koniec nabywamy jego płytę. Miejmy nadzieję, że będzie równie dobra. Wracamy w środku nocy, pustymi ulicami Lagos, zwalniając tylko na policyjnych kontrolach. Teraz to już na dobre Welcome to Nigeria, land of beauty!

12 luty – wioska na palach i szpital






Jedziemy dalej. Jedziemy drogą kierując się na główne miasto–port w tym kraju: Cotonou. Nie jest to jednak stolica Togo. Stolica to Porto Nuovo, które znajduje się również na wybrzeżu tylko 30km dalej w stronę Nigerii. Droga niezła, więc szybko docieramy do rozjazdu, gdzie zbaczamy na drogę w budowie aby dotrzeć do rozlewiska oceanu, które utworzyło bardzo płytkie jezioro, na którym powstała wioska na palach. Geneza założenia wioski, jest podobna jak ta z wiosek z domkami 'tata', czyli ucieczka przed niewolnictwem.
Zapłaciliśmy za bilety i przewodnik zabrał nas na „przystań”. Czekało tam sporo łódek zwanych pirogami, napędzanych wiosłami oraz żaglem. Wsiedliśmy do naszej łajby i zaczęliśmy rejs w kierunku wioski Ganvie. Oczywiście przewodnik na starcie zaznaczył, że on nie jest płacony i jak nam się będzie podobało to mamy mu coś dać. Jak zwykle w Afryce, to już się robi nudne, wstęp zawiera przewodnika, a przewodnik zanim się przedstawi, to żąda kasy! No nic, jedziemy, to znaczy płyniemy dalej. Wioska całkiem ciekawa, oczywiście pierwszy przystanek w sklepie z pamiątkami. Za chwilę pada pytanie, czy chcemy pojechać na targ pływający w tej wiosce (znamy już coś takiego z Tajlandii). Oczywiście, to już nie jest w standardowym programie i nasz przewodnik oraz „wiosłowy” wyraźnie sugerują, że to będzie ekstra płatne. No nie, tego już za wiele. Prosimy, aby nas wieźli normalną trasą, na jaką obowiązuje nasz bilet. Na koniec przewodnik przypomina, że jeśli chcemy mu coś dać to teraz, bo później będzie musiał się dzielić z kobietami na brzegu. Po krótkiej konsultacji decydujemy: żadnej kasy dla obiboków, leserów, naciągaczy i pseudo przewodników. Bardzo grzecznie puszczam moją przemowę. W związku z bardzo krótką wizytą w wiosce (około 15 minut na miejscu), brakiem jakichkolwiek dodatkowych informacji (te podstawowe wyczytaliśmy w przewodniku) nie czujemy, że należy się jakakolwiek dodatkowa opłata. Przewodnik zdegustowany na nasze 'dziękuję' wycedza odpowiedź, na co już nie stać naszego łódkowego. Ja nie jestem agresywny. Agresywność „1”! Idziemy czym prędzej do biura z biletami. Tam się wypytujemy o szczegóły naszej wycieczki. Okazuje się, że wszystko było w cenie, przewodnik, pływający targ itd. Zostajemy przeproszeni, a nasz leniwy przewodnik dostaje burę. Wracamy do auta jednak w nie najlepszych nastrojach. Jeszcze się dużo muszą Afrykańczycy uczyć w sferze obsługi turystów...
Przez Cotonu przejeżdżamy ekspresem, jako że naszym celem jest Porto Novo. Znajdujemy miły hotelik. Ale pobyt jest mało przyjemny, bo Filip zaczyna się coraz gorzej czuć. Już od paru dni pobolewa go brzuch, a dziś do tego dochodzi gorączka, łamanie w kościach i nudności. Zauważamy też wysypkę, która wg opisu, może być, razem z innymi objawami – symptomem duru brzusznego. Filip czuje się jednak bardziej 'malarycznie', bo podobne objawy miał już przy poprzednich atakach malarii. Nie zwlekając idziemy do szpitala. Jako że jest już 18, tylko ostry dyżur jest czynny. Znajduję lekarza, któremu staram się po francusku wyjaśnić objawy (P. Urszulo – zapomniałam jak jest ból brzucha!), co się na szczęście udaje i mówimy, że chcemy zrobić test na malarię. Filip czuje się coraz słabiej. Pielęgniarz chodzi z nami od okienka do okienka, bo trzeba pobrać ampułkę, wypisać 100 wniosków, wnieść opłatę itp. Wracamy do lekarza z druczkami, dowodami wpłaty i ampułką do pobrania krwi. Pielęgniarz sterylną igłą pobiera Filipowi krew, idziemy znów do ambulatorium. Wynik ma być za godzinę. Idziemy poszukać jakiegoś internetu, co nie okazuje się łatwe, więc wracamy z niczym do szpitala. Muszę dodać, że to nie jest budynek szpitalny, do jakich jesteśmy przyzwyczajeni, ale parterowa zabudowa, częściowo zamknięta, ale też częściowo otwarta. Na dworze jakieś 30 stopni, więc w tej otwartej części podobna temperatura, a do tego brak przewiewu. Filip słaby, komary nas gryzą, a godzina już minęła i wyniku nadal brak. Madame z recepcji laboratoryjnej mówi, że ciągle jeszcze badają. Wreszcie po 1,5 godzinie jest wynik – negatywny. Czyli to nie malaria. Idziemy z wynikiem do lekarza. Mówi, że we krwi nie wykryto pasożyta malarii, ale mimo to może być obecny, na razie jeszcze w szczątkowej postaci, więc warto wziąć dawkę antymalaryku, a do tego przepisuje jeszcze antybiotyk, bo podejrzewa że to albo dur brzuszny, ale tego nie jest pewien, albo jakieś zatrucie pokarmowe. Biegiem więc jeszcze do apteki. Antymalaryki mamy swoje, lekarz potwierdził, że są OK, więc Filip je od razu zażywa. Idziemy do hotelu, żeby wcześnie się położyć, bo sen to najlepsze lekarstwo.