wtorek, 6 stycznia 2009

5 styczeń – Djenne i Mopti



Zabytkowy meczet mamy „pod nosem”. Ilu tu turystów. To jakiś dramat. Jest poniedziałek, więc dodatkowa atrakcja to targ, na który zjeżdżają okoliczni sprzedawcy. Musimy szybko zobaczyć meczet i się ewakuować. Każdy chce białasowi coś sprzedać, każdy zaprasza na taras, z którego można zobaczyć lepiej stary meczet. Oryginalny meczet został zbudowany w XIII wieku, ale w XIX w. uległ całkowitemu zniszczeniu, ponieważ budowle z gliny mają to do siebie, że po każdej porze deszczowej trochę budynku ubywa. W 1907r. zbudowano obecny meczet, w miejscu i na wzór starego. Co roku, po deszczach, ok. 4000 ochotników zjeżdża do Djenne, aby uzupełniać braki i zniszczenia powstałe podczas mokrego sezonu.
Oglądamy co trzeba i wracamy do naszej noclegowni. Auto nadal całe, a niedoszły pilnowacz potwierdza, czy zapłaciliśmy. Cóż, relacje z tym jegomościem, nie są najlepsze. Dolewamy oleju, wytrzepujemy filtr powietrza (w sumie nadal całkiem czysty) i labiryntem wydostajemy się z Djenne. Prom rzeczywiście przewozi nas już bez dodatkowej opłaty. Mamy około 130km do przebycia. W Mopti meldujemy się koło południa Większość miejsc jest zajętych, ale znajdujemy wreszcie nocleg całkiem sympatyczny. Ceny w Mopti są dwukrotnie wyższe – od spania poprzez internet i jedzenie. Francuscy turyści bardzo podbili stawki, a kręcą się ich tutaj setki. Idziemy w stronę portu na Nigrze. Jest to najbardziej ruchliwy port na tej rzece w Mali. Tutaj znajduje się główny punkt przeładunkowy soli płynącej z Timbuktu. Ciągle nagabują nas miejscowi 'przewodnicy' oferując wszelkiego rodzaju wycieczki i usługi. Mopti to główna baza wypadowa do Timbuktu oraz Kraju Dogonów, więc zakres ich oferty jest naprawdę szeroki. Ale daje się ich łatwo spławić, jak rozmawiamy z nimi po polsku. Robimy parę fotek i zasiadamy w bardzo przyjemnej knajpce z widokiem na zatoczkę Nigru. Tutaj też jemy świetną afrykańską kolacje (podstawowa zasada – dania afrykańskie w Afryce, a nie jakieś europejskie cuda, które wszyscy Francuzi zamawiają). Wieczór mija bardzo sympatycznie przy muzyce i piwku. Nawet Ala zasmakowała w tym złocistym napoju (chyba jakiś cud!!!!). Dopisek Ali – mam katar i słabo smak czuję, to pewnie dlatego, a piwo lepiej gasi pragnienie niż słodka Cola:)
Jutro ruszamy do Timbuktu. Miasto – legenda. Potem, w zależności od tego, czy pojedziemy na festiwal muzyczny niedaleko Timbuktu (cena wstępu zabójcza, 160E od osoby, chcemy się dowiedzieć czy jest możliwość uczestniczenia tylko w paru koncertach, za odpowiednio mniejsze pieniądze, bo nie mamy czasu na słuchanie muzyki przez 3 dni niestety), wracamy w okolice Mopti, by udać się na pieszy trekking po Krainie Dogonów. Nie wiemy jak będzie z netem, ale nie spodziewamy się, że cywilizacja tam się aż tak rozprzestrzeniła... Może się zdarzyć, że przez około tydzień się nie odezwiemy, ale się nie martwcie – będziemy przeżywać nowe przygody, które Wam potem skrzętnie opiszemy:)

4 styczeń – Baobaby


Baobab to symbol Afryki. Rośnie na całym kontynencie, ale dopiero dziś zobaczyliśmy je w tej części Afryki po raz pierwszy. Ryszard Kapuściński napisał o baobabach: Jak słoń pośród innych zwierząt, tak baobab pośród drzew: nie ma sobie równych. Baobaby mają bardzo grube pnie i gałęzie przypominające korzenie. Według wierzeń, tysiące lat temu baobab rozgniewał jednego z bogów i ten wyrwał go z ziemi i posadził z powrotem do góry korzeniami, stąd wygląd jego gałęzi. Do chwili obecnej wierzy się, że baobaby posiadają magiczne moce. Potrafią przetrwać najdłuższe susze, żyją po kilkaset lat. Ludzie używają ich też w celach praktycznych: po wielkich deszczach w zagłębieniach w pniu zbiera się woda, jego owoce wykorzystywane są w celach spożywczych, a ze skorup owoców robione są naczynia albo używane są jako opał. Także liście się nie marnują – można z nich robić sos, są też wykorzystywane jako medykament. Ale najwięcej chyba powiedzą zdjęcia....
Jedziemy z Bamako w stronę Djenne – bardzo turystyczna wieś z zabytkowym i chyba najbardziej charakterystycznym dla Mali glinianym meczetem. Droga całkiem przyzwoita. Zaskoczyło nas oznaczenie miast i wiosek. Zawsze jest znak z nazwą, ograniczenie do 50km/h, a jako że nie mają radarów to przy wjeździe i wyjeździe z takiej mieściny były różnego rodzaju progi zwalniające. Są tez inne znaki drogowe, co w Afryce jest raczej luksusem. Mamy około 510km do przejechania. Ostatnie 30km należy odbić z głównej drogi. Przejazd mija dość monotonie. Pozostają tylko pozostałości po blokadach policyjnych i celnych, ale nikt już na nich nie zatrzymuje. Po przejechaniu 480km pytamy o drogę, bo właśnie w tych okolicach powinno być odbicie z głównej trasy. Okazuje się, że to jeszcze 40km dalej. Książka przewodnik, znów ma niedokładne dane. Po przejechaniu prawie 40km znów pytamy i okazuje się, że to kolejne 20km. W sumie docieramy do zjazdu. Droga nadal asfaltowa. Wkoło busz. Dojeżdżamy po prawie 30km do promu. Mamy zapłacić 3000CFA za bilet powrotny. Chcemy oczywiście bilet w jedną stronę, przewidując kolejna opłatę przy wyjeździe. W momencie gdy jest nasza kolej wjazdu na 3-samochodowy promik okazuje się, że stawka jest już nocna – 4500. Wycofujemy się natychmiast. Przejeżdżają wszystkie osobówki (nawet te za nami), ciężarówki i autobus. Po dość długim czasie, jak zostajemy sami podchodzi do nas gość z promu i pyta, czy płacimy? Po krótkiej dyskusji tłumaczy, że czarni nie oszukują białych i że to jest urzędowa cena+dodatek nocny. Zapewnia, że bileciki które nam da, umożliwią nam powrót bez opłat następnego dnia. Nie mamy wyjścia i pakujemy się na prom. Nasze polskie rejestracje SL wzbudzają zaskoczenie u pewnych Francuzów, z racji przebytego dystansu (niektórzy robią to na rowerze, więc w sumie nie wiem co za wielka sztuka). W Djenne kilka 'spalni' z przewodnika jest zajętych. W jednej oferują nam nocleg na dachu. 3000CFA (jakieś 4.5E) od osoby. Bierzemy. Przynoszą materac, jakoś udaje nam się zamocować moskitierę i rozkładamy śpiwory. Nad ranem jest dość chłodno, ale bardzo przyjemnie. Przed spaniem jakiś samozwańczy pilnowacz oferował swoje usługi, ale powiedziałem (raczej pokazałem), że mam alarm i że sam będę pilnował. Pokazał, że ok, ale rano mogę mieć przebite opony. Trochę mnie to zestresowało, ale pomyślałem, że jak coś będzie nie tak z autem to wiem do kogo atakować. Noc pod gwiazdami zapowiadała się całkiem nieźle. Martwiły tylko toalety połączone z prysznicami, po części bez zamykania i strasznie cuchnące. Po raz kolejny przydał się płyn do płukania ust...
Jutro rano zwiedzamy Djenne, w którym ma się odbywać słynny Targ Poniedziałkowy pod meczetem.