Zabytkowy meczet mamy „pod nosem”. Ilu tu turystów. To jakiś dramat. Jest poniedziałek, więc dodatkowa atrakcja to targ, na który zjeżdżają okoliczni sprzedawcy. Musimy szybko zobaczyć meczet i się ewakuować. Każdy chce białasowi coś sprzedać, każdy zaprasza na taras, z którego można zobaczyć lepiej stary meczet. Oryginalny meczet został zbudowany w XIII wieku, ale w XIX w. uległ całkowitemu zniszczeniu, ponieważ budowle z gliny mają to do siebie, że po każdej porze deszczowej trochę budynku ubywa. W 1907r. zbudowano obecny meczet, w miejscu i na wzór starego. Co roku, po deszczach, ok. 4000 ochotników zjeżdża do Djenne, aby uzupełniać braki i zniszczenia powstałe podczas mokrego sezonu.
Oglądamy co trzeba i wracamy do naszej noclegowni. Auto nadal całe, a niedoszły pilnowacz potwierdza, czy zapłaciliśmy. Cóż, relacje z tym jegomościem, nie są najlepsze. Dolewamy oleju, wytrzepujemy filtr powietrza (w sumie nadal całkiem czysty) i labiryntem wydostajemy się z Djenne. Prom rzeczywiście przewozi nas już bez dodatkowej opłaty. Mamy około 130km do przebycia. W Mopti meldujemy się koło południa Większość miejsc jest zajętych, ale znajdujemy wreszcie nocleg całkiem sympatyczny. Ceny w Mopti są dwukrotnie wyższe – od spania poprzez internet i jedzenie. Francuscy turyści bardzo podbili stawki, a kręcą się ich tutaj setki. Idziemy w stronę portu na Nigrze. Jest to najbardziej ruchliwy port na tej rzece w Mali. Tutaj znajduje się główny punkt przeładunkowy soli płynącej z Timbuktu. Ciągle nagabują nas miejscowi 'przewodnicy' oferując wszelkiego rodzaju wycieczki i usługi. Mopti to główna baza wypadowa do Timbuktu oraz Kraju Dogonów, więc zakres ich oferty jest naprawdę szeroki. Ale daje się ich łatwo spławić, jak rozmawiamy z nimi po polsku. Robimy parę fotek i zasiadamy w bardzo przyjemnej knajpce z widokiem na zatoczkę Nigru. Tutaj też jemy świetną afrykańską kolacje (podstawowa zasada – dania afrykańskie w Afryce, a nie jakieś europejskie cuda, które wszyscy Francuzi zamawiają). Wieczór mija bardzo sympatycznie przy muzyce i piwku. Nawet Ala zasmakowała w tym złocistym napoju (chyba jakiś cud!!!!). Dopisek Ali – mam katar i słabo smak czuję, to pewnie dlatego, a piwo lepiej gasi pragnienie niż słodka Cola:)
Jutro ruszamy do Timbuktu. Miasto – legenda. Potem, w zależności od tego, czy pojedziemy na festiwal muzyczny niedaleko Timbuktu (cena wstępu zabójcza, 160E od osoby, chcemy się dowiedzieć czy jest możliwość uczestniczenia tylko w paru koncertach, za odpowiednio mniejsze pieniądze, bo nie mamy czasu na słuchanie muzyki przez 3 dni niestety), wracamy w okolice Mopti, by udać się na pieszy trekking po Krainie Dogonów. Nie wiemy jak będzie z netem, ale nie spodziewamy się, że cywilizacja tam się aż tak rozprzestrzeniła... Może się zdarzyć, że przez około tydzień się nie odezwiemy, ale się nie martwcie – będziemy przeżywać nowe przygody, które Wam potem skrzętnie opiszemy:)
Oglądamy co trzeba i wracamy do naszej noclegowni. Auto nadal całe, a niedoszły pilnowacz potwierdza, czy zapłaciliśmy. Cóż, relacje z tym jegomościem, nie są najlepsze. Dolewamy oleju, wytrzepujemy filtr powietrza (w sumie nadal całkiem czysty) i labiryntem wydostajemy się z Djenne. Prom rzeczywiście przewozi nas już bez dodatkowej opłaty. Mamy około 130km do przebycia. W Mopti meldujemy się koło południa Większość miejsc jest zajętych, ale znajdujemy wreszcie nocleg całkiem sympatyczny. Ceny w Mopti są dwukrotnie wyższe – od spania poprzez internet i jedzenie. Francuscy turyści bardzo podbili stawki, a kręcą się ich tutaj setki. Idziemy w stronę portu na Nigrze. Jest to najbardziej ruchliwy port na tej rzece w Mali. Tutaj znajduje się główny punkt przeładunkowy soli płynącej z Timbuktu. Ciągle nagabują nas miejscowi 'przewodnicy' oferując wszelkiego rodzaju wycieczki i usługi. Mopti to główna baza wypadowa do Timbuktu oraz Kraju Dogonów, więc zakres ich oferty jest naprawdę szeroki. Ale daje się ich łatwo spławić, jak rozmawiamy z nimi po polsku. Robimy parę fotek i zasiadamy w bardzo przyjemnej knajpce z widokiem na zatoczkę Nigru. Tutaj też jemy świetną afrykańską kolacje (podstawowa zasada – dania afrykańskie w Afryce, a nie jakieś europejskie cuda, które wszyscy Francuzi zamawiają). Wieczór mija bardzo sympatycznie przy muzyce i piwku. Nawet Ala zasmakowała w tym złocistym napoju (chyba jakiś cud!!!!). Dopisek Ali – mam katar i słabo smak czuję, to pewnie dlatego, a piwo lepiej gasi pragnienie niż słodka Cola:)
Jutro ruszamy do Timbuktu. Miasto – legenda. Potem, w zależności od tego, czy pojedziemy na festiwal muzyczny niedaleko Timbuktu (cena wstępu zabójcza, 160E od osoby, chcemy się dowiedzieć czy jest możliwość uczestniczenia tylko w paru koncertach, za odpowiednio mniejsze pieniądze, bo nie mamy czasu na słuchanie muzyki przez 3 dni niestety), wracamy w okolice Mopti, by udać się na pieszy trekking po Krainie Dogonów. Nie wiemy jak będzie z netem, ale nie spodziewamy się, że cywilizacja tam się aż tak rozprzestrzeniła... Może się zdarzyć, że przez około tydzień się nie odezwiemy, ale się nie martwcie – będziemy przeżywać nowe przygody, które Wam potem skrzętnie opiszemy:)