poniedziałek, 9 lutego 2009
8 luty – Królestwo Dahomejów
Ruszamy rano. Dzisiaj na szczęście mamy niewiele kilometrów do przejechania, jakieś 150. Droga cały czas dobra, więc w miarę szybko dostajemy się do miasteczka Abomey. To tutaj właśnie są dwa odrestaurowane „pałace” królów Dahomejskich (proszę nie mylić z pałacami w naszym wyobrażeniu) oraz 9 ruin pałaców, każdy wybudowany przez innego króla. Dość łatwo znajdujemy przyjemne i tanie lokum, więc ruszamy do muzeum. Niestety tu zabierają nam aparat, gdyż zdjęć nie wolno robić, a po dobrych kilku minutach przychodzi przewodnik Alexandre i to było wszystko co zrowumiałem. Najgorsze jest to, że w Beninie mają silne naleciałości ze swoich plemiennych języków, co przekłada się na swoiste seplenienie. Ala wielokrotnie prosi naszego sepleniacza, który dodatkowo informacjami to nie grzeszy, o powtórzenie. Jeśli są jakieś nieznane słowa i pytamy co to znaczy, nasz gwiazdor powtarza dokładnie tę samą sentencję co przedtem, nadal używając tych samych nieznanych słów. No cóż, jakie pałace, taki przewodnik. Prawdę mówiąc jesteśmy rozczarowani. Niby obiekt Unesco, a wygląda tragicznie. Gliniane ściany pomalowane na biało, słomiane dachy, zamienione na te z blachy falistej, a na nasze pytanie dlaczego tak to zmieniają (zardzewiała blacha falista wygląda obrzydliwie na tych budynkach), stwierdził, że te ze słomy mogą gnić albo się zapalić w porze suchej. Typowy objaw ignorancji i lenistwa. Jakoś Dahomejowie przez wieki mieli słomę i dawali sobie radę. Dodatkowo sufity są pokryte bambusowymi matami, bo ponoć oryginalne się waliły. Większość eksponatów wewnątrz to repliki, a oryginały zawłaszczyli Francuzi i już nigdy nie oddali. W sumie to ciekawe, że jak Hitlerowcy mordowali i grabili w Europie, to ściga się ich do dzisiaj i nazywa zbrodniarzami (zresztą słusznie). A Francuzi i reszta kolonialistów wybiła znacznie więcej Afrykańczyków i rozkradła dzieła tego kontynentu, to o tym się nie mówi i Francuzi to nadal są ci dobrzy. Ale wracając do pałaców, w sumie to dziwne, że Unesco daje patronat i swoją nazwą firmuje tego typu pseudo renowacje. Po godzinie chodzenia opuszczamy pałac, kupując jeszcze kilka pamiątek. Na pewno warto wiedzieć, że Dahomejowie istnieli, jak żyli i czym się zajmowali, ale zdecydowanie nie jest to miejsce gdzie się będzie chciało wrócić. Umieszczamy tylko jedno zdjęcie, gdyż w środku nie można było ich robić. Jest to zdjęcie okolicznego płotu z charakterystycznymi dla Dahomejów, infantylnymi płaskorzeźbami.
Zrobiło się popołudnie, a my dalej nic nie jedliśmy. Pora nie jest najlepsza, bo jeszcze za wcześnie na wieczorne kramiki, a za późno na te obiadowe. Znajdujemy wreszcie jakąś lokalną jadłodajnię. Madame z wielkich garów nakłada ryż, białe ciasto i czarne. Właśnie tak to nazywa. Ja biorę jasne, do tego sos i kawałek mięsa, Ala czarne i tylko sos. Z tym mięsem to delikatna wtopa, bo mój kawałek to mięsa nie widział, a nie będę już zupełnie jak lokalny kości wcinał. Zęby białego mogłyby sobie z tym wyzwaniem nie poradzić.
Po drodze jeszcze kupujemy smażony maniok i pyszne, chrupiące kuleczki z fasoli. Udajemy się w stronę baru Carrefour (skrzyżowanie), gdzie zamierzamy skończyć wieczór. Muszę przyznać, że nie kryję zaskoczenia, jak idę do baru zamówić kolejne piwo Awooyo, które zasmakowało mi w Togo, gdy widzę na podłodze leżącą całą zgrzewkę zielonych puszek Van Pur, z napisem 'Szlachetny smak'! W tym przypadku nie mogłem się oprzeć pokusie i zamawiam takie piwo. Cóż, nad walorami Van Pura może nie będę się rozpisywał, bo każdy to piwo zna. Jedna puszeczka zupełnie wystarczyła i przy kolejnych wróciłem już do Awooyo. W każdym razie fajnie się napić polskiego piwa w Afryce. Tak gwoli informacji sporo lokalnych piło to piwo. Może dlatego, że było słodkawe. W pewnym momencie podchodzi do nas Ghańczyk i oferuje zakup lampki. Zupełnie prosta, wykonana z puszki po mleku i pojemnika po lekarstwach. Reklamuje ją jako produkt 100% afrykański. Cenę podaje też rozsądną, więc nawet się nie wahamy. Robi to własnoręcznie i z tego żyje. Poza tym mamy do Ghany wielki sentyment, bo kraj rzeczywiście jest kilka lepiej zorganizowany niż pozostałe, a ludzie byli niesamowicie mili i szczerzy. W chwili, kiedy przynosi nam resztę do wydania, dokładam mu kasy i proszę o drugą lampkę, każę też wyciągnąć baterie, bo dla niego to dodatkowy koszt, a ja wolę aby to było lżejsze. Patrzy na nas całkowicie zaskoczony i zadaje pytanie: Who are you? (no jak to kto, przecież nie święty Mikołaj!) I want to know you better! Tak więc daję mu email i mówię, żeby się odezwał i jak będę w okolicy to znów kupię coś od niego. Wieczór kończymy koło 23, konsumując jeszcze bagietkę z grillowaną wołowiną, a na koniec kurczaka z rusztu. Jutro jedziemy na wybrzeże Beninu, poleżeć znów trochę na plaży.
7 luty – Domostwa 'tata' i Benin
Rano dość wcześnie opuszczamy hotel, ponieważ przed nami aktywny dzień i wiele kilometrów do pokonania. Po 2 godzinach jazdy docieramy do miejscowości Kande, skąd jest zjazd laterytową drogą w stronę Beninu oraz wiosek ludu Tamberma. Cała laterytowa trasa ma 29km po stronie togijskiej, a po około 20km mają zacząć się wioski z zabudowaniami 'tata'. Na samym początku drogi jest szlaban i budka z napisem „Ministerstwo turystyki Togo” i coś o biletach za wjazd do doliny. Zatrzymujemy się przed szlabanem i momentalnie obskakuje nas parę osób. Mamy kupić bilet, co wydaje się sensowne, bo jest klarownie rozpisane, ceny dla Togijczyków, uczniów i turystów zagranicznych, ale jednocześnie mówią, że naszym obowiązkiem jest wzięcie przewodnika, który nam pokaże gdzie są wioski z domkami i oprowadzi po okolicach. Ich nachalność od razu wyzwala we mnie dużą niechęć i mówię im, że nikt nie będzie mnie zmuszał do brania przewodnika, bo po pierwsze jest jedna droga, więc wioski znajdziemy bez problemu, a po drugie, wolimy na miejscu zobaczyć czy rzeczywiście trzeba przewodnika wynajmować, a jeżeli tak, to zrobimy to w konkretnej wiosce. Na to 'przewodnicy' podnieśli krzyki, że tak nie wolno, każdy turysta ma obowiązek właśnie w tym miejscu wynająć przewodnika (za 15E oczywiście) i nie pojedziemy dalej, bo oni nas nie puszczą. Tłumaczę im, że gdyby był obowiązek brania przewodnika, to ministerstwo turystyki poinformowałoby o tym turystów, tak jak o konieczności kupienia biletów. Nie przemawia to do nich wcale, więc w końcu mówimy, że nie chcemy jechać do wiosek, jedziemy prosto do Beninu, bez zatrzymywania się po drodze. Po kolejnych kilku minutach słownych przepychanek 'przewodnicy' dają za wygraną i sprzedają nam same bilety oraz otwierają szlaban. Taka mafia jest zmorą niezależnych turystów i niestety często trzeba przejść gehennę, żeby się od nich uwolnić. Nam się to na szczęście po raz kolejny udaje. Wjeżdżamy do doliny. Historia tych terenów jest bardzo interesująca. W XVIIw., w szczytowym okresie handlu niewolnikami ludy z południa Togo uciekały na północ, w mniej dostępne tereny i zaczęły budować ufortyfikowane domostwa, które miały chronić ich przed atakiem Dahomejów, największych na tych terenach łowców i handlarzy żywym towarem. W tym celu parter domu przeznaczony jest dla zwierząt, a ludzie mieszkają, śpią i jedzą na dachu. Jest to swoista druga kondygnacja, bo oprócz otwartej przestrzeni, na dachu buduje się okrągłe spichlerze oraz pomieszczenia do spania w porze deszczowej. Przejścia wszędzie są małe, żeby atakujący nie byli w stanie użyć łuków czy dzid. W takim domu mieszka tylko jedna rodzina. Po parunastu kilometrach jazdy zaczynają się zabudowania. Z daleka wyglądają jak małe zameczki. Docieramy do jednej z wiosek – Nadoby, gdzie widzimy sklep z pamiątkami i bar. Zatrzymujemy się, bo upał daje się mocno we znaki. Termometr samochodowy pokazuje 47 stopni na dworze. Przy sklepie siedzi na schodach biała dziewczyna, którą po obejrzeniu ekspozycji sklepikowej pytam, czy wchodziła do któregoś domostwa. Na to ona odpowiada, że owszem, ale ona tutaj mieszka! Pytamy ze zdziwieniem o więcej szczegółów. Okazuje się, że przyjechała 2 miesiące temu w ramach projektu rozwojowego amerykańskiego Peace Core, który ma trwać dwa lata. Jej celem jest pomoc lokalnej wspólnocie w zdobywaniu funduszy na rozwój infrastruktury, rolnictwa i turystyki. Mieszka w „nowoczesnym” domku – w znaczeniu nie tata, nie ma jednak bieżącej wody ani prądu. Wyzwanie na dwa lata niezłe. Dodatkowo wynagrodzenie jest płacone w lokalnej walucie i pozwala tylko na utrzymanie się. Plusem takiego wyjazdu (poza doświadczeniem, poznaniem nowych kultur itd.) jest na przykład zniesienie opłaty za studia jeśli wytrzyma się do końca projektu. Zapraszamy ją na colę do baru, żeby porozmawiać, a ona opowiada nam wiele szczegółów z życia tutejszych ludzi, historię doliny oraz domostw. Bardzo ciekawe spotkanie, no i przy okazji przewodnik:). Po jakiejś godzinie ruszamy dalej, a za jej radą – domostwo 'tata' zwiedzimy już za granicą, w Beninie, gdzie jest mniej turystycznie. Zatrzymuje nas kolejny szlaban, tym razem to kontrola policyjna. Policjant pyta czy w Kande, skąd zjechaliśmy na tę drogę, poszliśmy na komisariat dopełnić formalności wyjazdowe z kraju. Zdziwieni odpowiadamy, że nie. Nikt nas nie zatrzymał, o niczym nie poinformował. Faktem jest, że w trakcie naszej żywej rozmowy z mafią przewodników przy wjeździe do doliny jeden z nich zapytał mnie czy byliśmy na policji po pieczątkę. Myślałam, że chodzi im o jakąś pieczątkę, która niby pozwoli nam wjechać na te tereny, więc ich zignorowałam, a jak się okazało chodziło o pieczątkę wyjazdową do paszportu. Uśmiecham się miło do policjanta, który początkowo chce nas odesłać z powrotem 29km. Udaje się i z obietnicą poprawy następnym razem, ruszamy dalej. Za chwilę kolejny szlaban (oczywiście zrobiony z gałęzi, bo tu szlabany są albo z gałęzi albo ze sznurka), krzywy napis na budynku głosi, że to siedziba benińskich celników. Więc jesteśmy już w Beninie! Celnicy są zainteresowani tylko samochodem, mówią, że formalności wizowych dokonuje policja, parę kilometrów dalej. Kupujemy dla Montka 'laisser-passer' i jedziemy dalej na poszukiwanie policji. W miarę szybko udaje się namierzyć komisariat. Wchodzimy akurat w trakcie obiadu jedynego funkcjonariusza, ale na szczęście jest bardzo sympatyczny, więc nie robi z tego powodu żadnych problemów. Przy przechodzeniu granicy nigdy nie wiadomo, co się komu spodoba albo nie i mogą w najlepszym wypadku przetrzymywać nas godzinami albo kazać płacić jakieś łapówki. Do tego brakuje nam pieczątki wyjazdowej z Togo. Ale miły policjant ogląda tylko wizę, wbija swoją pieczątkę i po bólu. Życzy miłego pobytu w Beninie i zabiera się do dalszej konsumpcji obiadu. Jesteśmy w miejscowości Boukombe. Po tej stronie granicy ludzie mieszkający w domostwach 'tata' są nazywani Somba, ale ich domy nie różnią się od tych po stronie togijskiej. Zatrzymujemy się przy jednym z nich i wychodzę przeprowadzić negocjacje cenowe za zwiedzenie domku. Podbiega do mnie od razu cała gromadka dzieci mieszkająca w tym domu i najstarszy z nich rzuca kwotę 15000CFA, czyli prawie 25E za samo zobaczenie domku! Wybucham gromkim śmiechem, wszyscy dokoła też i pada kwota 2000 CFA. To już brzmi lepiej. Akceptujemy tę ofertę i idziemy zwiedzać domek. Na parterze są 3 pomieszczenia. W dwóch z nich mieszkają kozy, kury i barany, trzecie to kuchnia, gdzie gotują tylko podczas pory deszczowej. Wszędzie wiszą amulety i fetysze mające chronić przed złymi mocami. Z kuchni wchodzi się wąskim przejściem na dach. Tam znajdują się okrągłe spichlerze na zapasy oraz 3 budki – sypialnie. Po zejściu na dół pojawia się ojciec rodziny, który chce nagle 3000CFA za zwiedzanie jego domostwa. Targujemy się i staje na 2tys., ale dodajemy 2 koszulki i spodenki. Idziemy do samochodu, a dzieciaki biegną za nami, każde wołając, że też chce jeszcze jakieś pieniądze. Dwaj najstarsi chłopcy, którzy nam pokazywali dom są bliscy łez, bo powiedzieli, że ojciec im pieniędzy nie da. Więc dorzucamy po 100CFA dla chłopców i jedziemy dalej. Chcemy dziś przejechać jak najwięcej się da, bo w niedzielę chcielibyśmy już być w Abomey, stolicy dawnego królestwa Dahomejów. Po 40km laterytu zaczyna się asfalt. I to całkiem dobry, pewnie niedawno położony. Po szybkim obiedzie jedziemy przez kilka godzin bez przerwy, by już po zmroku dotrzeć do miejscowości Save. Udało nam się dziś pokonać 500km, co jest nie lada wyczynem, biorąc pod uwagę, ile dziś zobaczyliśmy i dowiedzieliśmy się. W Save znajdujemy przyjemny hotel i idziemy w okolice targu coś zjeść i wypić. Namierzamy sprzedawcę grillowanego mięsa, tym razem wołowiny, i kupujemy i niego piękny kawał ugrillowanej polędwicy. Kolacja jak się patrzy.
A teraz kilka słów o Beninie. Statystycznie, PKB per capita jest prawie dwukrotnie wyższe niż w sąsiednim Togo i wynosi USD 709, ale na ulicach tego nie widać. W ogóle te dwa kraje są do siebie bardzo podobne. Za czasów kolonialnych nie było między nimi granicy, dopiero po uzyskaniu niepodległości nastąpił podział na dwa kraje: Dahomej i Togo. W 1975 r. porucznik Kerekou, który był wtedy u władzy, zmienił nazwę kraju na Benin, żeby odciąć się od ciemnej przeszłości królów Dahomeju, znanych głównie jako okrutnych handlarzy niewolnikami oraz wyznaczyć nowy kierunek rozwoju kraju, z marksizmem-leninizmem jako główną ideologią. Po wielu latach rządów porucznika Kerekou i kilku przewrotach, dziś Benin jest jednym z najstabilniejszych politycznie krajów w Afryce Zachodniej. Ekonomia opiera się na rolnictwie, a głównym towarem eksportowym jest bawełna. Obszar kraju to 112tys. km2, a zamieszkuje go prawie 8 mln ludzi.
Subskrybuj:
Posty (Atom)