sobota, 31 stycznia 2009
29/30 styczeń – Elmina i Cape Coast
Kolacja była wyśmienita. Zarówno homar jak i ryba najwyższej jakości. Togijski kucharz w Lou Moon zna się na swoim fachu.
Rano się jeszcze opalamy i bardzo leniwie opuszczamy nasz ghański raj. Jesteśmy umówieni na frytki z yamu z ostrygami. Po tym pysznym posiłku koło 15 ruszamy do Elminy. Elmina to miasto na wybrzeżu, bardzo znane z powodu pewnej budowli. Jest to zamek zbudowany przez Portugalczyków w 1482 roku. Przez wieki spełniał zadanie handlowe, najpierw handlowano alkoholami, bronią i tytoniem przywożonymi z Europy, a wywożono złoto, kość słoniową i przyprawy. Od momentu rozpoczęcia procederu handlu niewolnikami, ten najbardziej intratny biznes wyparł pozostałe gałęzie. Zamek/fort w Elminie to najstarszy europejski budynek w całej Afryce na południe od Sahary. Holendrzy zdobyli ten fort 1637 roku aby na jeszcze większą skalę zająć się handlem niewolnikami. Rozbudowali go, rezygnując z wielu portugalskich rozwiązań. Między innymi w obawie przed zatruciem wody wybudowali nowy zbiornik wodny, zostawiając ten portugalski bezużytecznym. Również umocnili fortyfikacje, aby tym razem oni nie padli łupem nowego najeźdźcy, np. Brytyjczyków którzy stacjonowali w pobliskim Cape Coast. Tak się jednak nie stało i gdy w XIX wieku zakazano handlu niewolnikami, fort okazał się zbyt drogi w utrzymaniu dla Holendrów, którzy sprzedali go Brytyjczykom, a ci przemianowali go na swoje biura, a później na akademię wojskową, gdzie szkolili żołnierzy do Western Africa Royal Corps walczących w Indiach i Birmie. Fort został przekazany rządowi Ghany po odzyskaniu przez nią niepodległości w 1957 roku. Podczas rządów Holendrów w zamku przetrzymywano jednocześnie około 1000 niewolników. 400 kobiet i 600 mężczyzn trzymanych w osobnych pomieszczeniach. Wielu umierało z powodu tragicznych warunków sanitarnych, zero wody, zero toalet, tylko w rogach stały kubły, znikomych porcji żywnościowych oraz bardzo słabej wentylacji. Wszystko to było robione specjalnie, aby niewolnicy byli za słabi, żeby wszczynać bunt. W forcie było tylko 200 holenderskich żołnierzy, więc około 5 razy mniej niż niewolników. Muszę jeszcze zaznaczyć, że w większości niewolnicy byli tutaj sprzedawani przez inne plemiona afrykańskie. Biali kolonizatorzy rzadko zapuszczali się w busz w celu pojmania lokalnych ludzi. Bardzo często antagonistycznie nastawione do siebie plemiona walczyły, napadając wzajemnie na swoje wioski, a zwycięska strona porywała kobiety i mężczyzn i sprzedawała je Holendrom. Sam zamek nie jest w najlepszej kondycji, oryginalne cegły (z czerwonych budowali Portugalczycy, a żółtych używali Holendrzy) zostały pokryte grubą warstwą białej farby. Podobnie podłogi ceglane zostały zalane betonem w celach konserwacyjnych. Na moje pytanie, czy jest szansa aby kiedykolwiek zamek wyglądał tak jak w oryginale przewodnik stwierdził, że nie jest konserwatorem i nie wie, a poza tym to oni go odnawiają regularnie tą białą farbą. Nie mówię już nawet o świetlówkach zamontowanych na niektórych sufitach (ponoć były te pomieszczania wykorzystywane przez jakieś lokalne parlamenty). Niestety w Afryce pokutuje mentalność, że stare jest złe i brzydkie i lepiej to zburzyć i postawić nowe...Wiadomo aby zmienić mentalność potrzeba pokoleń. U nas dopiero obecne pokolenie będzie chyba zupełnie wyleczone z symptomów komunizmu.
W każdym razie po zwiedzeniu fortu wracamy do naszego hoteliku i ruszamy do Cape Coast. Odległość minimalna bo 10km. W Cape Coast znajdujemy dość szybko sensowne zakwaterowanie. Niestety okazuje się, że mają w sprzedaży tylko piwo Star, ale chłopina widząc moją minę od razu deklaruje się, że załatwi Guldera. No to, to rozumiem....
Włóczymy się po mieście. Chcemy wymienić pieniądze i wrzucić pierwszą partię kartek pocztowych. Kusimy się po drodze na świeżutkiego ananasa. Jeszcze słodszy i bardziej soczysty niż u nas puszkowany:) Niesamowite. Wymieniamy pieniądze po niezłym kursie. Pocztę też znajdujemy. Kierujemy się pomału w stronę pokoju, ale chcemy jeszcze o jakąś knajpkę zahaczyć. Jest restauracja z widokiem na ocean. Menu bardzo bogate. Zamawiamy napoje i przystawki w postaci smażonych krewetek i sałatki z krewetkami. Na drugie chcemy owoce morza w kokosowym sosie curry i duże krewetki w sosie imbirowym z frytkami. Niestety okazuje się, że krewetek nie ma, ale może być homar. No dobra niech będzie homar. Co gorsza okazuje się, że nie mają już Guldera. W takim przypadku ja dziękuję, poczekam i napiję się w hotelu. Oczywiście przy rachunku okazuje się, że ceny na naszych obydwu menu nie były pozmieniane i mamy zapłacić więcej. Jedzenie było rzeczywiście pyszne i sycące, ale sytuacja jest niezręczna. Tłumaczymy kulturalnie kelnerce, że nie robi się takich rzeczy. A jeśli tak często zmieniają ceny (taka była jej argumentacja), to niech zmienią na wszystkich menu, a nie tylko na tych przynoszonych na koniec przy weryfikacji cen. No cóż, niestety biedna kelnerka (całkiem ładna i sympatyczna notabene), która nie jest winna tej sytuacji nie dostaje napiwku. Musimy się ciężko zastanowić, czy jutro tam wrócimy. Aczkolwiek jedzenie pierwsza klasa.
Jutro trochę Cape Coast pozwiedzamy.
Aha jeszcze jedno. Ruch oficjalnie poinformował, że w pierwszym tygodniu sprzedał już ponad 10tyś biletów na deRby. Oj znów będzie komplecik w naszych sektorach! Tak więc spieszyć się do kas!
Subskrybuj:
Posty (Atom)