czwartek, 19 lutego 2009

16 luty – W stronę stolicy






Rano idziemy jeszcze na plac budowy Marka. Jest to Centralny Bank Nigerii, oddział w Ibadanie. Budynek przechodzi bardzo gruntowny remont połączony również z rozbudową. Budowa prowadzona z wielkim rozmachem i olbrzymimi kosztami, ale przecież Nigeria to cholernie bogaty kraj (mówię poważnie) i kto by się tam liczył z pieniędzmi. Ma być wszystko najlepsze i najdroższe. Żegnamy się z Markiem i wyruszamy z Ibadanu. To jakieś 600km do stolicy. Wyjazd z miasta (należy przypomnieć, że Ibadan to drugie największe miasto w Nigerii 7-8 milionów ludzi, aczkolwiek króluje niska zabudowa) zajmuje godzinę, więc właściwie na drodze jesteśmy o 10 rano.
Początkowo droga jest niezła, później jednak kończy się dwupasmówka i nasze tempo spada. W pewnym momencie widzimy samochód policyjny jadący po poboczu omijając dziury. Nagle samochód przyspiesza, oddala się od nas na jakieś 10 metrów i wyskakuje z niego 4 policjantów z karabinami i bardzo ostro kierują się w naszą stronę. Wygląda to nieciekawie, ale ja od razu otwieram okno i wołam do jednego z nich: Officer how now? On trochę skonfudowany, ale zdecydowanie bardziej rozluźniony odpowiada. Zaczyna się rozmowa. Twierdzą, że się zatrzymali, żeby pozdrowić Oibo (biały człowiek). Niestety jeden z nich nie jest już taki miły i zdecydowanym tonem woła: „Oibo bring dollars!”, odpowiadam, że nie mam dolarów, że jestem turystą. On jednak jest uparty: „Oibo bring nigeria money now!”. Jakoś udaje się sytuację opanować, bo reszta jak usłyszała, że Ala przywiezie im siostrę (której oczywiście nie ma, chyba że Maćka przebierzemy), to aż z radości zaczęli mlaskać. Reszta drogi mija dość spokojnie, choć czasami drogi brak. Jedziemy znów asfalto-laterytem. Godziny mijają, a my nadal dość daleko od Abudży. Na drodze mnóstwo wraków: spalonych, porzuconych, zepsutych. Nikt tego tutaj nie sprząta. Na drodze spory ruch. Im bliżej miasta tym więcej patroli policyjnych. Nie mamy jednak żadnych problemów. Wreszcie dojeżdżamy do Abudży. Na wielkiej bramie wjazdowej widać duży napis: You are welcome!. Trochę dalej mijamy ogromny, zadaszony stadion (w Polsce jeszcze takiego nie mamy). Został zbudowany na All Africa Games, które miały miejsce w Nigerii w 2003 roku. Zapada już zmierzch, ale jeszcze można zobaczyć imponującą panoramę Abudży. Czy my nadal jesteśmy w Afryce? Jedziemy do polskiej ambasady, bo mamy tam kilka spraw do załatwienia, a następnie szukamy noclegu i jest problem. Te najtańsze z przewodnika to kiepskie nory, a na dodatek ceny zaczynają się od 30E! Wykonuję jeszcze jeden telefon do starego szefa, a obecnie przyjaciela – Mohammeda. Do dzisiaj jesteśmy w kontakcie i spotkanie z nim to ważny punkt programu. Okazuje się, że akurat teraz też jest w Abudży. Pyta się o moje plany i nalega na spotkanie (mówię mu, że rano wyjeżdżamy do Yankari National Park). Wspominam, że muszę jeszcze znaleźć spanie, więc dzisiaj raczej nie damy rady się spotkać. On natychmiast proponuje nam nocleg. Spotykamy się pół godziny później. Ala wiele o nim słyszała, ale po naszej krótkiej rozmowie z nim, mówi jedno zdanie: ”Konkret facet”! Taki właśnie jest Mohammed. Po zostawieniu plecaków jedziemy na poszukiwanie specjalnej suyi. Tylko w Abudży był kiedyś gość, który robił małe roladki z grilla. Znajduję miejsce bez większego problemu i facet nadal tam jest (Marek, stał w tym samym miejscu i nas pamiętał – nadal ma po 100N). Kupujemy prowiant (pokazałem, Ali gdzie mieszkała Jadźka) i jedziemy do baru, gdzie ostatnim razem często chadzaliśmy z Markiem. Mają tam świetne ryby z grilla, ale jakoś wolimy roladki. Wieczór wspomnień bardzo sympatyczny. I mam obiecaną zniżkę na roladki jak znów wrócę! Jutro ruszamy do Yankari.
To teraz ja, Jarząbek: Nigerię znam z opowiadań. Wielokrotnie słyszałam przygody i przeróżne historie z Filipa dwóch pobytów w tym kraju. W mojej głowie zrodziło się jakieś wyobrażenie, które teraz przychodzi mi konfrontować z rzeczywistością. Jest to bardzo ciekawe doświadczenie, bo Filip zawsze idealizował swój raj utracony, co ja oczywiście brałam pod uwagę, troszkę 'uziemiając' jego wrażenia, tworząc swój własny obraz tego kraju. No, więc jestem tu i teraz i porównuję. Jedziemy, a Filip mówi: tu jest most, na którym brakowało przęsła jak jechaliśmy z rodzicami w 2003. A ja na to: a, to ten most. I już wszystko jasne. A tutaj kupowaliśmy z Mateuszem piwo na trasie do parku Yankari. Ja na to: to, które było tak mocno schłodzone, że aż się pić nie dało? Tak więc znam wiele szczegółów. Taki obraz z puzzli, w którym brakuje jednak bardzo wielu elementów, żeby utworzył całość. No i teraz uzupełniam te brakujące kawałki, a niektóre istniejące koryguję. Abudża to miasto, gdzie Filip spędził najwięcej czasu i najwięcej mi o nim opowiadał. O przygodach, miejscach, ludziach. Z ludzi poznałam już tego najważniejszego – Marka, który wprowadzał Filipa w ten świat i nauczył wielu rzeczy, które sprawiają, że Filip potrafi się tutaj poruszać i rozmawiać z lokalnymi ludźmi – umiejętność, którą niewielu białych posiada, a może raczej: chce posiadać. Więc teraz kolej na najważniejsze miasto. Wjeżdżamy czteropasmową ulicą (w każdą stronę oczywiście) do centrum. Ruch dość spory, ale nieporównywalny z Lagos. Nie ma motorków, czyli 'okada', których poruszanie się po mieście jest całkowicie zabronione. Nie ma otwartych rowów kanalizacyjnych, jest czysto, nie ma śmieci. Wszyściutko poukładane, wyrównane, nowoczesna zabudowa. W Afryce byłam w 14 krajach, ale czegoś takiego nie widziałam. Wygląda tak, jakby ktoś przeniósł kawałek Europy i wrzucił w sam środek Nigerii. Praktycznie nie ma charakterystycznych targowisk, zostały zastąpione nowoczesnymi boksami, ulice są czyste, są chodniki, światła dla pieszych... Dla nas niby to normalka, ale tutaj to naprawdę ewenement. W latach 80-tych XX w. ówczesny prezydent postanowił przenieść stolicę z portowego molocha Lagos, w sam środek kraju. Miasto zostało stworzone od zera. W 2002 roku, w czasie pierwszego pobytu Filipa w Nigerii, Abudża miała ok. 300tys. mieszkańców, a ulice były praktycznie puste. 4 lata później liczba mieszkańców się potroiła, a ulice bardziej się zapełniły. Dziś – nie wiemy ile jest mieszkańców, ale ulice są już dużo bardziej zapełnione. Jednak nie ma nadal porównania nawet z Katowicami, nie mówiąc o Warszawie, pod względem korków. Ja porównałabym to do Rudy Śląskiej, gdzie w pewnych miejscach tworzą się korki, ale nie jakieś bardzo czasochłonne, a przez resztę miasta przejeżdża się płynnie. Drogi zaplanowali naprawdę bardzo dobrze (oczywiście biały człowiek), nie widziałam nic węższego niż 2 pasma, a 3-4 to standard. I ciągle dobudowują nowe. W ogóle miasto to nadal jeden wielki plac budowy. Oczywiście najważniejsze budowle od dawna już stoją, ale ciągle dobudowywane są nowe biurowce i budynki mieszkalne. W każdym razie Abudża w moim wyobrażeniu wyglądała trochę bardziej po afrykańsku. Muszę kilka puzzli jednak zmienić na lepsze:)

2 komentarze:

Malajkat pisze...

Pozdrawiamy Ania i Witold.

kk pisze...

Czytam pana opowieść i chyba jesteśmy w dwóch różnych Abujach .
Wszędzie daleko ,nic do jedzenia , a za 100Nira można kupić miseczkę owoców .Pod tym względem więcej jest już w sąsiednim Kamerunie .
pozdrawiam Kris