Z Mopti wyruszyliśmy planowo, wiedząc, że w pewnym momencie trasa do Timbuktu będzie trudna. W jednej z relacji z wyprawy, które czytaliśmy, grupa jadąca Citroenem pokonała 195km w 15 godzin. Nastawiliśmy się więc na najgorsze. W miasteczku Douantza, gdzie zjeżdża się z drogi asfaltowej na drogę nieutrwadzoną, dokonaliśmy szybkiego zabiegu u Montka, mianowicie lokalny mechanik przykręcił nam śrubę w tłumiku, która wcześniej wypadła, co powodowało straszny hałas z rury, a także przyspawaliśmy rurę przy prawym progu, która zaczęła odpadać.
Droga okazała się całkiem dobra, utwardzona laterytem, trzeba było tylko uważać na dziury i tarkę, jednak po prawie 100km zaczął się horror. To, co ktoś nazwał drogą zaczęło być dziurą na dziurze, a jak się kończyły dziury, to zaczynała się ogromna tarka, po której nie dało się w żaden sposób jechać. Dodatkową atrakcją były osły wylegujące się w piasku, które nie reagowały na żadne dźwięki i nie ruszały się ze środka drogi, więc trzeba je było powoli omijać. Nie jechaliśmy co prawda 15 godzin, a tylko 4, ale z tego pierwsze 100km zrobiliśmy w trochę ponad godzinę, a drugą część w 3. Jest nadzieja, że droga będzie się sukcesywnie polepszała, bo na pierwszych 100km widzieliśmy parę walców i robotników równających drogę, więc pewnie za jakiś czas uda im się naprawić całość trasy.
Żeby dotrzeć do Timbuktu trzeba przeprawić się przez Niger. Czekając na prom poznaliśmy dwójkę Szwajcarów, którzy potem okazali się naszymi towarzyszami na najbliższe 4 dni. Prom płynie znacznie dłużej niż ten w Djenne, więc mieliśmy czas trochę pogadać i dowiedzieć się, że Finn i Valentin też jadą na festiwal. Bo klamka już zapadła – jedziemy na festiwal! Drogo, to fakt, ale taka okazja zdarza się tylko raz w życiu. Jesteśmy w odpowiednim miejscu i czasie, tego nie można zmarnować, bo potem moglibyśmy żałować niewykorzystanej szansy. W czasie przeprawy promowej Montkowi został oddany należyty hołd przez jednego z płynących z nami Malijczyków – zaczął się modlić w jego kierunku... Może był dla niego uosobieniem jego bóstwa (nie bierzemy pod uwagę prozaicznego wyjaśnienia, że Montek stał akurat w tym kierunku, gdzie znajduje się Mekka, bo muzułmanie zawsze modlą się kierując się twarzą w stronę Mekki). Do Timbuktu dotarliśmy już w ciemnościach, czego bardzo nie lubimy, bo tutejsze hoteliki są bardzo słabo oznaczone i szukanie ich po zmroku jest dużo trudniejsze. Trafiliśmy dodatkowo na termin największego obłożenia, jako że za 2 dni festiwal. Po dość długich poszukiwaniach udało nam się znaleźć pokój na jedną tylko noc, mimo że na festiwal jedziemy pojutrze. Ale nic to, martwić się będziemy potem. Jeszcze tylko parę piwek ze Szwajcarami w barze i tak zakończyliśmy dzień.
We środę rozpoczęliśmy zwiedzanie Timbuktu. To miasto legenda. Każdy je zna z nazwy, ale mało kto umie zlokalizować. Kojarzy się z pustynną oazą otoczoną palmami, pośród wydm, pełną karawan... Nic bardziej mylnego. Owszem, Timbuktu było jednym z najważniejszych punktów postoju karawan, skąd na południe wożono sól, a na północ złoto, mieszkało tam wielu uczonych, było kilka meczetów (do dziś zachowały się trzy, które są jednymi z najstarszych w Afryce Zachodniej) i szkół koranicznych, ale dobre paręset lat temu zaczęło popadać w zapomnienie, by całkowicie stracić swoją rolę. Dziś jest to małe miasteczko, pełne kramów, 'przewodników' nagabujących turystów, obnośnych sprzedawców wszystkiego, nie różniące się niczym od innych afrykańskich miasteczek. Ale pielgrzymki turystów ciągną tutaj nieprzerwanie, przybywają wabieni legendarną nazwą i mitem miasta. Dodatkową atrakcją jest odbywający się w niedalekim Essakane Festiwal na Pustynii, o którym więcej jutro.
Udało nam się znaleźć drugi nocleg na tarasie oberży, w której nocowali nasi Szwajcarzy. W międzyczasie postanowiliśmy im trochę pomóc, żeby nie musieli płacić horrendalnych cen dojazdu na festiwal i zaproponowaliśmy wspólną wyprawę do Essakane. Trzeba będzie zostawić w oberży opony, puste baniaki na paliwo i jeszcze parę rzeczy, żeby można było na tyle opróżnić auto, aby dało się złożyć tylne siedzenia.
Nie mamy biletów na festiwal, ale chcemy je kupić przy bramie wjazdowej, bo a nuż będzie trochę taniej, a poza tym wybuchła dziś afera z podrabianymi wejściówkami w postaci bransoletek. Pewien lokalny cwaniaczek zrobił na własną rękę bransoletki, wyglądające dość profesjonalnie (a nawet bardziej profesjonalnie od oryginalnych, jak się potem okazało) i sprzedawał turystom po 130E za jedną. Do nas też się zgłosił, ale nie wyraziliśmy na szczęście chęci zakupu u niego. Nabrał w ten sposób kilkadziesiąt osób. Został złapany od razu, ale nie wiemy czy wszyscy oszukani turyści odzyskali pieniądze.
5 komentarzy:
wszystko super, zdjęcia,opisy, krajobrazy,przeżycia. Mamy tylko pytanie, jak długo zamierzacie tak podróżować, czy są jakieś ramy czasowe lub może czegoś nie doczytaliśmy, co robicie w Polsce, gdzie mieszkacie, jak brzmi Wasze nazwisko, jesteście małżeństwem ? w dyskusjach w pracy ciągle padają te pytania. Na Naszej Klasie zauważyliśmy Wasze zdjęcia podpisane Andrzej Kisiela, czy to Wasze nazwisko, napiszczie coś o sobie bo o Was mówimy 2 rodziny z Bielszowic
Czytajcie dokladnie bloga od poczatku. Tam jest wiekszosc odpowiedzi na wasze pytania. Andrzej Kisiela to moj chrzestny. My sie nazywamy inaczej....
f
Pozdrowienia od cioci Janki i Zenobiiz Świętochłowic za pośrednictwem Bogdana Koło PZN śW-CE
"Timbuktu".
"When Tim and I to Brisbane went
We met three ladies cheap to rent.
They were three and we were two,
So I booked one and Tim Booked Two ... "
Prześlij komentarz