poniedziałek, 19 stycznia 2009

16 styczeń – Kraina mangowców




No rjebjata, to dzisiaj zaczniemy inaczej. Właśnie sobie siedzimy i Rysiu Riedel nawija: Czy przyjmiesz mnie mój Boże kiedy odejść przyjdzie czas, czy podasz mi swą rękę, a może będziesz się bał......
Ale zacznijmy od początku. Poranek w Burkinie był świetny. Wreszcie jest ciepło od rana i nawet zimny prysznic nie jest już taki zimny....Omlety w naszym hoteliku były wyśmienite, do tego chrupiąca bagietka, nic dodać nic ująć....
Komu w drogę temu czas. Przed wyjazdem udajemy się jeszcze na lokalny targ, kupujemy trochę lokalnej muzyki (głównie malijskiej), koszulkę piłkarską Burkiny Faso i drobne zakupy spożywcze (między innymi 1litr Pastis, francuski napitek anyżkowy 45%, który ma nam umilić wieczór – cena jak na bezcłówce - po przeliczeniu 2,5E). Ruszamy więc szturmując jeszcze internet (macie wieści na bieżąco). Droga świetna. Płacimy 200CFA na bramce. Burkina jest bardzo zielona w porównaniu z poprzednimi krajami. Dzieci znacznie mniej nachalne. Jest dobrze.....
Bez żadnych problemów docieramy do Banfory. 15Km stąd mają być wodospady. Tam też się udajemy rezygnując z usług kilku przewodników po drodze. Dojeżdżamy do celu widząc po drodze sztandy pełne mango. Ala marzyła już od jakiegoś czasu o tych owocach, niestety wyglądało, że nie wstrzelimy się w sezon. U nas mango dostępne jest tylko czasami w hipermarketach. Jednak są to odmiany południowoamerykańskie, zielono-czerwone i prawdę mówiąc niewiele mające wspólnego z tym naszym upragnionym mango afrykańskim. No może gdyby dojrzały. To tak jak banany w Europie.......
Parking znajduje się kilkaset metrów od wodospadów. Droga jest niezwykle malownicza, olbrzymie drzewa mangowe, uginające się od owoców, bananowce, papajowce. Jak tu zielono, wreszcie nie ma pustyni...
Wodospad zdecydowanie nie powala (nasz Szklarki znacznie okazalszy). Jest to jednak pora sucha, a podobno w mokrej widok jest znacznie bardziej imponujący. Jest ciepło. Już dawno tak się nie zgrzałem. Koszulka, czarna na dodatek, zaczyna wilgotnieć, w zasadzie nie tylko koszulka. O tego nam było trzeba. Wreszcie ciepełko. Wracamy do auta ukrytego w cieniu olbrzymich mangowców. Temperatura prawie 39 stopni. Jak pięknie...a niektórzy teraz marzną w jakichś mroźnych krajach.....
Wracamy zatrzymując się aby kupić tomaty i mango. Ala daje 500CFA (650=1E) licząc na kilka sztuk mango, a lokalna kobieta ładuje, ładuje i nie chce przestać. Torba jest tak okazała, że nie pozwala nieść jej Ali do auta i sama ją zanosi. Dobre 5kg. 16 sztuk dorodnych mango. Oj będzie wyżerka.....
W Banforze znajdujemy hotel. Nie ma go w przewodniku Lonely Planet, ale jakoś udało się tabliczkę zauważyć kątem oka. Wygląda bardzo fajnie. Pewnie nie nasz budżet. Pytamy i niespodzianka. Pokoje nieklimatyzowane jedyne 7900CFA. Chłopina nieskory do negocjacji, ale nam się podoba, więc bierzemy. Zdecydowanie value for money. W takich warunkach nie spaliśmy jeszcze. Kolejny plus dla Burkiny. Niestety kuchnia tutaj nie działa, a nawet napoje muszą kupować w okolicznych sklepikach. Nie najlepsza wróżba dla naszego anyżkowego elikskiru na wieczór. Sącząc piwo (Ala robi pranie, no jakiś podział obowiązków musi być – ja cały czas szoferuje:) podchodzi przewodnik z hotelu i po francusku tłumaczy, że jest niby jakiś koncert w którymś z buszbarów w Banforze. Wyobrażacie sobie naszą gadkę. Ja 10 słów po francusku, on tyle samo po angielsku, a piwa z nim nie chciałem dzielić, więc bariera była nawet większa. Na szczęście komórka znów się przydała i godziny wytłumaczył mi wystukując je w komórkę:) Dla chcącego nic trudnego.....Powiedział, że lokalne knajpy są drogie, a w tamtym buszbarze to tanizna.
Myśmy jednak chcieli iść bardzo do Mc Donalda. Tak moi drodzy. W takiej dziurze jest Mc Donald.....Na szczęście nie ten amerykański mac szit. To była lokalna knajpa o takiej nazwie. Dużo pamiątek na ścianach, widać jakieś „białko” podsunęło lokalnym pomysł. Trafiliśmy bez problemu, bo szeryf miał koszulkę: „Warkę sprzedajemy na metry”. No panie, ale nam się trafiło. Bardzo się cieszył jak się okazało, że umiemy rozszyfrować hieroglify na jego T-shircie. Oczywiście kelner źle zrozumiał zamówienie (w sumie dzięki mu za to) i przyniósł dla mnie ragou – czyli ziemniaki z sosem, warzywami i wołowiną, a do tego stek z polędwicy (dla karlusów co steki uwielbiają Szola i Mateusz – miód w gębie, wielki stek 6zł) z bagietką. Dałem radę, a co. Trochę mi Ala pomogła, bo stek był mega pyszny i rozpływał się w ustach. Nie był niestety krwisty, ale jeszcze jasno czerwony w środku. Ci co lubią steki muszą tutaj zawitać! Ja to bym mógł na śniadanie jeść!!!! Takiego świeżego mięsa się u nas nie dostanie. Coś wspaniałego. Do tego sałatka z awokado, warzywami i majonezem + spaghetti carbonara po afrykańsku dla Ali. Całkiem dobre wbrew pozorom, ale wspólną cechą z oryginalną pastą były nudle:)
Niestety później nastąpił nalot białek i musieliśmy się ewakuować. Amerykański akcent oraz zamówione olbrzymie hamburgery z frytkami były sygnałem do odwrotu. Szczególnie, że kolejna wielka grupa białek wtoczyła się do lokalu.....tak więc komu w drogę......
Wróciliśmy do hoteliku i znów przyatakował gość od koncertu. W sumie nie za bardzo nam się chce iść, szczególnie, że jutro mamy pieszo koło 15km trasy do przejścia żeby hipopotamy pooglądać. Pewnie w sobotę też będą grali, więc się wybierzemy. Stosunkiem głosów siedem do ośmiu przegłosowaliśmy, że zostajemy w pokoju, dopijamy anyżówkę (zaczęliśmy już w Mc Donaldzie) i jutro ze świeżą energią szturmujemy hipopotamosy. Hej, tak a propos, wiecie że hipopotamy to najwięksi zabójcy Afryki!!!!! Hiposy to są takie dziurkacze. Jak krokodyl ma jakiś problem to hipcio go przedziurkuje swoimi kłami i sprawa jest zakończona. Takie niby leniwe spaślaki.....

Brak komentarzy: