niedziela, 8 lutego 2009

6 luty – Jaki tu spokój....






Zdjęcia od lewej od góry: konik polny, ananas, kakao, kawa i hurtownia bananów.
Po śniadaniu o 9 ruszamy z naszym przewodnikiem do buszu aby oglądać motyle i przyrodę. Pokazuje nam różnego rodzaju drzewa owocowe. Widzimy kawę. Kwitnie tutaj cały rok, wszędzie unosi się fantastyczny słodki zapach z jej kwiatów. Jest znów jak w raju. Kolejnym etapem po kwiatkach są małe owoce kawy, które po osiągnięciu czerwonego koloru są zbierane i suszone. Później sprzedaje się je do hurtowników, którzy obierają nasionka z delikatnej skórki, następnie wypalają i mielą lub przecinają. Mamy na koniec okazję powąchać takiej świeżej kawy. Szkoda, że znawcami nie jesteśmy, bo pachną dla nas jak zwykła arabica w Tesco. Po drodze widzimy kolejne drzewa mające już fasolki kawy. Tutaj wegetacja trwa cały rok. Najciekawsze jest to, że oprócz plantacji kawy, cała reszta drzew rośnie po prostu w lesie. Każdy może sobie przychodzić, zrywać owoce, a następnie je jeść albo sprzedawać. Po drodze widzimy ananasy, awokado, banany, mango, orzechy coli, kakao, kokosy, maniok (cassava), yam, hibiskus, 20-metrową jukę, gloriozy, orchidee, rafię, różnokolorowe koniki polne, motyle. Ogólnie wycieczka jest niesamowita. Nad mini wodospadem zjadamy pysznego ananasa i po 3,5 godzinie wracamy do hotelu. Kupujemy jeszcze kolekcję motyli. Początkowo mieliśmy obiekcje, ale po drodze okazało się, że motyle nocne - ćmy (po ślonsku się godo na nie moty, a po angielsku „moth”) żyją dwa-trzy dni, a zwykłe motyle do dwóch tygodni. Tak więc nie robi to żadnej szkody naturze, skoro maks po 2 tygodniach te motyle i tak by umarły.
Wsiadamy w Montka i ruszamy. Mamy jakieś 370km do przejechania. Pierwsze 120km to droga wątpliwej jakości. Najgorsze jest to, że tylne zawieszenie Montka nadaje się już zdecydowanie do remontu. Na każdej dziurze słychać bardzo głośne stukanie. Dla mnie to jest zdecydowanie niekomfortowa sytuacja. Teraz muszę bardzo ostrożnie omijać dziury, a nawet na niewielkich nierównościach zdecydowanie da się odczuć brak tylnej amortyzacji. Mijamy kolejne wioski. Zatrzymaliśmy się tylko na samym początku na colę. Droga jest wymagająca i zdecydowanie czuję już zmęczenie. Nawet nawilżane chusteczki nie pomagają. Mijamy kilka patroli policyjnych bez zatrzymania. Jest już na tyle blisko, że nie mamy siły ani ochoty gadać z policją. Dojeżdżamy wreszcie do miejscowości Kara. Musieliśmy dotankować 10 litrów paliwa po drodze. Już od jakiegoś czasu paliła się rezerwa. Mamy jeszcze 70 litrów w baniakach z Ghany, ale woleliśmy nie tracić czasu na przelewanie z kanistrów. Paliwo tutaj to jakieś 0.8E, czyli znacznie drożej niż w Ghanie, ale tez dużo taniej niż w innych krajach unii walutowej CFA (Burkina i Mali, a następnie Benin dla nas). Wjeżdżamy do miasta i bez problemu znajdujemy hotel za całkiem rozsądne pieniądze. Idziemy do centrum coś zjeść i ugasić pragnienie. Ja decyduję się na baraninę z grila (pyszna), a Ala na frytki, które przegryza moim barankiem. Jutro mamy w planie zobaczyć jeszcze unikatowe w Afryce wioski i przekroczyć granicę z Beninem.

2 komentarze:

Anonimowy pisze...

byliście na sawannie nie w buszu> busz jest w australii.

Anonimowy pisze...

My tutaj buszem nazywamy okoliczne lasy i krzewy, podobnie zreszta jak lokalni.

f