czwartek, 5 lutego 2009

4 luty – wiza nigeryjska odsłona N-ta





Punktualnie o 10 rano stawiamy się w ambasadzie. Madame mówi, że nie ma nadal podpisanej wizy. Po pół godzinie czekania mówi, że mamy wrócić o 12. Chcieliśmy rano jechać na targ fetyszy voodoo, ale boimy się, że do 12 możemy się nie wyrobić, więc postanawiamy przeczekać w pobliskim barze. Kiedy wybija południe, stawiamy się karnie w ambasadzie. Nadal nie ma wizy. Konsul ponoć dziś bardzo zajęty, a że pracuje do 16, to ma cały dzień na podpisanie wniosków. Przecież to nie jemu się spieszy, a nam... Po kolejnej godzinie czekania decydujemy, że nie będziemy wysiadywali tutaj bezsensownie, i tak musimy w Lome zostać kolejną noc, więc nie ma dla nas już różnicy, czy dostaniemy wizy dziś czy jutro rano. Tłumaczymy madame na czym stoimy i prosimy o podstęplowanie kopii paszportów, bo w razie kontroli policyjnej chcemy mieć dowód na to, że paszporty posiadamy. Madame służbistka nie może nam podbić kser, więc idzie do konsula po pieczątkę. Wraca po chwili mówiąc, że konsulowi powiedziała, żeby lepiej zamiast pieczątki na kserach, podpisał się na wizie. Mamy poczekać kolejne 10 minut. Po niedługiej chwili madame wraca i mówi, że konsul super zajęty i on teraz na pewno tego nie podpisze, nawet kser nie podbił, ale dała nam kwitki potwierdzające uiszczenie opłaty wizowej, więc mamy jakieś potwierdzenie, że tam są nasze paszporty. Przeprasza nas, że jej się nie udało niczego przyspieszyć. Oczywiście to nie jej wina. Dla nas najważniejsze jest dostanie wizy, co mamy nadzieję nastąpi w końcu jutro rano. Tym razem do ambasady pojechaliśmy autem, bo z naszego hotelu się wymeldowaliśmy. Znaleźliśmy wczoraj tańszy, w podobnym standardzie, a nawet ze śniadaniem. No i nie przy mega głośnym barze, a to chyba najważniejsze. Jedziemy więc do nowego hotelu, a potem kierujemy się w stronę granicy z Beninem, do miejscowości Aneho, która do 1920r. (dopisek Filipa: chyba zbieg okoliczności, ale wtedy tez powstał RUCH) była stolicą kolonialną tych terenów. Miasteczko nas rozczarowuje, bo oprócz paru walących się pokolonialnych budynków nic ciekawego w nim nie ma. Ale za to plaża! Wjeżdżamy między gliniane domostwa, które leżą parę metrów od oceanu. Ale mają niesamowitą lokalizację! Jest godzina 15, pod palmą śpi parę osób, kilkoro dzieci powoli przechadza się pomiędzy domkami. Całkowity relaks. Oczywiście dokoła domków sterty reklamówek. Widzimy ciekawe zjawisko – ocean utworzył swoisty atol, więc prawdziwa plaża jest oddzielona pasem wody od reszty lądu. Mała łódeczka służy do przeprawy na plażę. Na zdjęciu to fajnie widać. Napawamy się pięknymi widokami i wracamy do Lome. Chcieliśmy zjeść coś po drodze, ale ceny były bardzo adekwatne do widoków, więc postanawiamy zaatakować znów Libańczyka, a wieczorem udajemy się do wczorajszej garkuchni. Jemy rybę ze szpinakiem, ubijanym yamem (czyli fufu tutaj) oraz ryż ze szpinakiem i sosem. Szpinak tutaj jest podawany razem z okoro (Nigeryjczycy wiedzą), po angielsku to się nazywa ladies finger, polskiej nazwy nie znamy. Tworzy to razem ciągnący się sos, ale całkiem smaczny. Przy okazji jedzenia z samymi lokalnymi, którzy drugiego dnia już nie zwracają na nas uwagi, zastanawiamy się, kto z naszych przyjaciół by zjadł tutaj razem z nami, a kto by uciekał do sterylnie higienicznego miejsca? W sumie jakby dobrze zareklamować, to pewnie wielu by się skusiło.... Dziś już środa, czyli właściwie weekend. Widać to na ulicy, w barach większy tłok, muzyka gra jeszcze głośniej. Tutaj to chyba tylko wtorek jest dniem przestoju. W poniedziałek jeszcze dogorywał weekend, a dziś, we środę już się zaczął kolejny:) Filip mi tu podpowiada, że w GM było takie powiedzenie: wtorek minął, tydzień zginął – w sumie coś w tym jest....
Jutro mamy już nadzieję odebrać wizę. Jeżeli to się uda, jedziemy na północny-zachód do Kpalime, okolicy górzystej, gdzie są duże plantacje kawy i kakao. Nie wiemy jak z netem będzie, więc jeszcze dziś w Lome załadujemy ostatnie dwa dni ze zdjęciami, żebyście się nie nudzili do następnego wpisu, który nie wiemy kiedy uda się uskutecznić:)

8 komentarzy:

Anonimowy pisze...

ladies fingers to po polsku okra.

Kasjana i Michał pisze...

hej!Serdecznie pozdrawiamy a tak na marginesie to rUCH sie tak pisze:) do zobaczenia w kraju i na DErBECH:)

Anonimowy pisze...

Wy to sie bujacie..... tutaj w "Dżiemie" teraz jest piątek rano i tydzień dogorywa od ... Wtorku ! zawsze mówiłem, że tydzień powinien być podzielony 3 dni pracy, 4 laby.... no! w ostatneczności zgodziłbym sie na odwrotną proporację ;-)

pozdrawiam

Piotrek (Sędzia)

Anonimowy pisze...

Mietek. Takie problemy,jakie mieliście z vizami do sąsiedniej Nigerii,to kiedyś u nas były na porządku dziennym,jak istniały szczelne granice w "KDL".Jednak madame w ambasadzie okazała się solidna i mówiła Wam rzeczowo,jak się u nich załatwia sprawy.Pozdrawiam Was z odwilżonego śląska.

Anonimowy pisze...

Dawno nie pisałam ale czytam, czytam i nadal mam to samo zdanie o poziomie opisów i ich emocjonalnego stylu,a kilkoro moich uczniów, którzy nigdy dotąd nie wykazywało zainteresowania w pracy nad konspektami teraz jest pod Waszym wpływem, dobrym wpływem, cieszy mnie to i mam nadzieję, ze kiedyś bedą Was naśladować powodzenia w niesamowitych przygodach i jestesmy z Wami Eliza

Anonimowy pisze...

Okra, to tutqj sie lokqlnie nqzywq, W Nigerii to Okro, wiec dziwne, zeby w Polsce byla ta sama nazwa; Widze, ze niektorzy z ortografia kiepsko stoja. Jedyna sluszna pisownia to Ruch. Zapytajcie prof. Miodka jakby co.... Na deRbach sie nie zobaczymy, bo jeszcse nie wroce...

f

Anonimowy pisze...

no moze i dziwne ale na pewno tak sie to nazywa. Okra to okra. W Warszawie mozna kupic w sklepach z zywnoscia orientalna i w kebabowniach. Jest tez nazwa naukowa, taka jak wystepuje w klasyfikacjach roslin ale nikt jej nie zna ani nie uzywa. Wpisz w googla.pl to zobaczysz na ile znana to nazwa

Anonimowy pisze...

dzieki za informacje. W kazdym razie tutaj to dosc popularne warzywo.

f