piątek, 2 stycznia 2009

31 grudnia – Oualata, czyli Sylwester na końcu świata


Wstajemy rano i zaskakuje nas bardzo mocny wiatr. Jako, że wkoło jest pustynia to piach wdziera się wszędzie. Wychodząc z namiotu staramy się biegać zakrywając oczy i usta. Jemy śniadanie, zabieramy nasze napoje z lodówki (nie są idealnie schłodzone – widać lodówka nawet na „4” działa systemem afrykańskim, czyli robi sobie przerwy na ...pracę). Jedziemy jeszcze na komisariat dopełnić formalności (to ostatnie miasto przed granicą z Mali) gdzie jesteśmy dokładnie spisani, co wydaje się trwać wiecznie. Policjanci twierdzą, że jak mamy auto 4x4 to droga jest ok. No to ruszamy po raz kolejny na podbój pustyni.

Sam wyjazd z „miasta” nie jest łatwy, ale po kilkukrotnym pytaniu o drogę wydostajemy się na piaskową szosę. Droga wydaje się prosta i całkiem czytelna, pytamy jeszcze kilka razy i wszystko jest ok. Droga rozwidla się kilka razy, my trzymamy się prawej, jak zostaliśmy poinstruowani. Chyba będzie bułka z masłem tym razem. Widzimy jak trzech lokalnych majstruje coś przy studni, więc postanawiamy potwierdzić kierunek na Oualatę i......jak to? Nie ta droga, oni chyba żartują! Nasi Mauretańczycy są jednak pewni i pokazują w zupełnie innym kierunku mówiąc, że ta „nasza” droga wiedzie do zupełnie innej wiochy. Cholera, co robić, może jednak mają rację. Przypominamy sobie, że po drodze było takie większe rozwidlenie. Wracamy tą samą drogą, ale jakoś rozwidlenia nie widać. Na szczęście jest pick-up jadący z przeciwnej strony. Po krótkiej rozmowie kierowca upewnia nas, że mamy się trzymać najbardziej wyjeżdżonej, „głównej” drogi. Wracamy więc na szlak wkurzeni na wcześniejszych Mauretańczyków, którzy zawrócili nas z dobrej drogi. Już obmyślamy plan zemsty, kiedy nagle dojeżdżamy do rozwidlenia, którego przed chwilą nie umieliśmy znaleźć. A jednak zbyt wcześnie osądziliśmy trzech panów spotkanych wcześniej. Droga jest całkiem przyjemna, czasami tylko spore koleiny i nawet nasz prześwit okazuje się za mały i trzemy podwoziem o grunt. Tutaj pustynia jest porośnięta trawą i jedziemy zupełnie spokojnie. Wizja zakopania się tutaj jest raczej mało realna. Po drodze spotykamy kolejne samochody (z turystami nawet) i potwierdzamy kierunek na Oualatę. Cały czas się zastanawiamy jak ludzie z relacji, którą posiadamy mogli się tutaj zgubić. Droga może trochę bardziej wymagająca niż Nowy Świat na Halembie przed remontem:). Ma być 110km, ale trochę pobłądziliśmy na początku, więc pewnie będzie koło 125km. Jaki tu spokój lalalala, nic się nie dzieje lalala.....

Dość twarda droga, zaczyna się pomału przekształcać w piasek, Ala sugeruje włączenie napędu na 4 koła. No i się ku..a zaczęło! Piach coraz głębszy i zaczyna się jazda jaką już bardzo dobrze znamy. Jedziemy cały czas na klimie, ale piach i kurz wdzierają się pomimo tego do środka. W ustach mam cierpki smak kurzu z naszej drogi (przykry smak, prawie tak samo kiepski jak metaliczny smak na tomografii komputerowej, po której prawie zemdlałem, ale tutaj nie mogę sobie pozwolić na taki luksus, choć omdlenie bym przyjął z wielką ulgą). Montek zaczyna się dławić na drugim biegu, zaczyna też wydawać coraz dziwniejsze dźwięki, temperatura rośnie. Wyłączamy klimę i jedziemy dalej. Tym razem przegięliśmy, pewnie się zaraz zakopiemy i taki będzie koniec sylwestrowej wyprawy. Czy my nie możemy jakoś tak normalniej funkcjonować, a nie od ekscesu do ekscesu! Mieliśmy przecież jechać prosto do Mali. Tam mają już piwo i pewnie wszystko jest łatwiejsze:) No nic, jedziemy dalej, ale nie jest dobrze. Oczywiście są kozy i kamele, ale żadnego wypasacza! Jasne, jak potrzeba, to nie ma się kogo zapytać! Droga niby dość czytelna, ale zaczyna prowadzić na coraz głębszy piach. Znów pakujemy się w niezły kanał, a ja już naprawdę mam tego serdecznie dość. Albercik, a miało być tak pięknie, telewizja, radio, wywiady... Praktycznie się nie odzywamy do siebie, tylko wspólnie wydajemy jęki na kolejnych podskokach na muldach (a wolniej nie mogę jechać, bo się zatrzymamy i wiadomo co będzie) oraz odgłosy ulgi, kiedy uda się nam resztkami mocy wyrwać z głębokiego piachu! No panie, aleśmy sobie sylwestra zafundowali. Jeździmy po pustyni w prawie 40 stopniowym upale, bez żywej duszy na horyzoncie, nie wiemy nawet czy to dobry kierunek (kompas niby pokazuje dobry, ale to nie jest żaden wyznacznik w takich sytuacjach), zaraz się zakopiemy na dobre – i to się ma nazywać Wielkie Wakacje, podróż życia, aha to ja dziękuję. Nie wstanę, tak będę siedział! A najlepsze jest to, że my jeszcze za takie „przyjemności” płacimy kupę szmalu! Czyste wariactwo! Jeszcze 30 minut temu myślałem, że ta relacja będzie nudna i pewnie się zawiedziecie łatwością dojazdu! No tak, myślał indyk o niedzieli.......

W pewnym momencie wjeżdżamy na coś twardszego, więc możemy się zatrzymać. Jestem wściekły i stwierdzam: „Na 99% jedziemy w złym kierunku. Już ponad 120km i nic nie widać. To jest niemożliwe. Gdzie ta pieprzona Oualata??”. Na horyzoncie widzimy wieżę telefoniczną, ciężko stwierdzić, czy jest za czy przed górami. Skoro jest wieża to musi być osada (niby logiczne, ale tutaj ten dział matematyki/statystyki stanowczo się nie sprawdza), w sumie to nic nie musi. No dobra ok, ostatnia szansa, jedziemy do wieży i jak nic nie będzie to wracamy. Montek ciężko brnie przez coraz bardziej kopne piaski, coś zaczyna coraz bardziej piszczeć. Piach dostał się już wszędzie, więc nie ma się co dziwić. Jedziemy dalej, a ja coraz bardziej kurczowo trzymam kierownicę. Tutaj się nawet nie da zawrócić. No nie, na dodatek są jakieś wydmy, jasny szlag! Nie lubić, nie lubić. Rozpędzamy bestię i wdrapujemy się na górę. Na szczęście nie ma już więcej wydm a na horyzoncie kamele i kozy. Jedziemy dalej, piach dość konkretny, ale widać już wieżę całkiem blisko, a oprócz tego majaczy chyba jakiś domek, czy namiot! Dodaję gazu, adrenalina uderza konkretnie. Coraz więcej śmieci koło drogi, tu coś musi być. Tak, to zdecydowanie jest domek i nawet jacyś ludzie. Tutaj cytat o bocianie znów bardzo przydatny. Na płocie domku napis WALATA!!! Jak dla mnie może być nawet sralata (Oulata, Walata, czy to ważne)! Dojechaliśmy. Sahara - Montek Team 0:2, a bramki na wyjeździe liczą się podwójnie:)

Osada rzeczywiście całkiem urokliwa. Założona została w XIII wieku i była ostatnią oazą dla karawan jadących w stronę Timbuktu w Mali. Domy zbudowane z kamienia i gliny mają fantastyczny ceglasty odcień, a uroku dopełniają wzory malowane przy drzwiach i oknach, zarówno na zewnątrz jak i wewnątrz domostw. Po przyjeździe dekujemy się w oberży, wyciągamy plecaki i worek ze schłodzonymi napojami z rozpalonego Montka i szturmujemy na miasto. Oczywiście trzeba najpierw dobić targu. Ala dogrywa cenę pokoju na 5 tys. Chłop wołał 10 tys. ale jak zobaczył, że idziemy dalej to spuścił z tonu. Przygotuje nam też kolację wieczorem na godzinę 19 (oczywiście płatną dodatkowo). Będą gołębie faszerowane daktylami, wołowina z warzywami i kuskus. Miasto jest małe więc po godzinie obeszliśmy je całe, a na trasie towarzyszy nam grupa dzieciaków. One chyba pierwsze słowo zamiast mama i tata mówią „cadeau”, czyli prezent. Nie jesteśmy zwolennikami dawania prezentów (choć mamy ich sporo w samochodzie, ale chcemy je dawać w innych okolicznościach), jednak widać poprzedni turyści zdążyli już „zepsuć” te dzieci, które automatycznie na białego reagują hasłem: „Madame/Monsieur cadeau”!

Wracamy do naszej izdebki, w której na podłodze jest piasek, a ściany zdobią kolorowe malunki. Na dworze jest bardzo ciepło i nasza komnata wydaje się wspaniałą oazą chroniącą przed upałem i natrętnymi dzieciakami. Po odpoczynku znów ruszamy na miasto (zdecydowanie jedziemy jutro dalej, bo tutaj można jajko znieść z nudów). Ala łapie jedno z dzieci i woła: ”you are my cadeau now”. Murzyniątka bardzo zadowolone dają nam po chwili spokój. Wracamy do pokoju.

Jest jedzenie. Całkiem smaczne, ale dobrze, że ja też nie wziąłem gołąbków, bo z tego to się nie da najeść. Kończymy o 19:35, Ala mówi, żebyśmy już wypili szampana (w końcu w Chinach już po 24), ale ja jestem twardy. Musimy wytrwać przynajmniej do 23 Waszego czasu, czyli naszej 22. Cava całkiem zimna, będzie smakowała jak nigdy......

Jak się rzekło, wytrzymaliśmy. Chwilę po 23 otworzyliśmy Cave. Teraz siedzimy, z laptopa leci Baranek Kultu, piękne gwiazdy nad nami. Zupełnie inny ten Sylwester, ale dzięki temu będzie niezapomniany...

Wszystkiego najlepszego w Nowym Roku!

4 komentarze:

Anonimowy pisze...

Ależ mieszkaliscie tam przepięknie! :) Macie adres lokalnych malarzy? Moze by sobie cos takiego w przedpokoju walnąc :)
U&K

Anonimowy pisze...

jesteśmy z Wami i przeżywamy w napięciu Wasze przygody, Afryki nie znam ale teraz powoli otwierają mi się na nią oczy, a ten ktoś kto tam cos porównywał( do wczasów pewnie w Tunezji) i dawał rady co do rodzaju paliwa, to może z biegiem czasu spuści z krytycznego tonu, bo jestescie naprawdę dzielni i niesamowicie zaradni, a nie wszyscy dali by sobie tam radę, widzę że moje marzenia muszę ograniczyć do mniejszej skali. Czarna Afryka to Afryka całą gębą Rudzianin II

Anonimowy pisze...

wciaga jak serial sensacyjny:P. WSZYSTKIEGO NAJ W NOWYM. (pije wasze zdrowko!):) i zastanawiam sie nad biznesem wielbladowym :D ubitych, szerokich drog i przyjaznych ludzi! Karo

Anonimowy pisze...

Have a wonderful New Year!!!