Tytułowa Droga Nadziei wiedzie ze stolicy Nawakszut do najdalej wysuniętego na południowy wschód miasta Mauretanii – Nemy. Trasa ma około 1100km.
Rano oczywiście po zsumowaniu budżetu okazuje się, że znów mamy za mało lokalnej kasy, więc żwawo szturmujemy wcześniej wypróbowany bank. No i ZONK! Okazuje się, że banki są zamknięte, a co lepsze będą dopiero otwarte po nowym roku 5 stycznia. Niech to szlag. Jak nie urok, to ....... Zawsze coś musi być. Oczywiście natychmiast atakują nas „zmieniacze” lokalni. Pierwszy kurs wzbudził we mnie atak śmiechu. 310UM (w banku ostatnio dostaliśmy 360UM), Ala informuje zmieniaczy o tym kursie, ale na nich nie robi to wrażenia. Twardo kierujemy się w stronę prywatnych kantorów, a kurs rośnie:) 320, za chwilę wołają za nami 330 no i wreszcie zdesperowani wołają: Monsieur, 335 Ugija! Na drzewo myślimy sobie, idziemy do kantoru, tam już powinni mieć zweryfikowany wyższy kurs Euro. Wpadamy do kantorku, a tam mało sympatyczny gość rzuca 330UM. Jako, że kompletnie nie jest skłonny do negocjacji, wychodzimy od niego, a na dworze czekają już nasi szeryfowie od zmiany. Dobijamy targu, zmieniając 150E, sprawdzamy jeszcze, czy zwitki po 10tys. są rzeczywiście dziesiątkami, oni macają nasze Euro. Oczywiście nie chcą nam wydać końcówki mówiąc, że należy im się prowizja. Ja bez wahania z uśmiechem na ustach wkładam rękę do kieszeni w koszuli jednego z nich i walę po angielsku: ”My friend give me 50E back, my comission!” Gościu w delikatnym szoku patrzy na mnie i jak to Afrykańczyk w takich przypadkach zaczyna się śmiać. 50E zostaje mu w kieszeni, a ja dostaję moją resztę. Nasi nowi koledzy (chyba Ryśki się nazywali, bo wszystkie Ryśki to fajne chłopaki) sugerują, żeby zmienić więcej kasy, bo później kurs będzie gorszy i żeby kupić jak najwięcej benzyny, bo też będzie droższa. Nie do końca słuchamy ich rad (człowiek jednak durny jest) i tankujemy tylko bak+baniaki na 45 litrów.
So, off we go...Tak więc ruszamy. Droga przez większość czasu ma być asfaltowa i dobrej jakości. Grzejemy Montkiem jak wariaci, osiągamy nawet zawrotną prędkość 120km/h, ale nie za często. W sumie po co kusić los, to jednak Afryka i za chwilę może się skończyć asfalt, bez żadnej informacji. Trasa nudna, typowo jak polski film. Nic się nie dzieje. Po drodze staramy się dotankować paliwa, ale nie jest to wcale takie proste. We wszystkich miasto-wioskach owszem, stacje benzynowe piętrzą się jedna na drugiej i we wszystkich jest gasoil (potocznie znany u nas pod nazwą diesel – jakieś takie durne zwyczaje francuskie tu mają, we Francji diesel to gasole – bzdura jakaś. Cały Świat na dieslu jeździ a Franciki jak zwykle cudują), ale naszej esencji (tutaj nazywa się essence lub normale) to już ani słychu ani widu. Jedziemy dalej na luziku, bo przecież to Afryka więc nie ma się co na zapas przejmować. Tutaj zawsze się znajdzie rozwiązanie, nawet w najgorszej sytuacji. Przed nami jest duże miasto (duże to znaczy, że taka ulica jak widać na jednym ze zdjęć powyżej jest dłuższa i jest na niej więcej sztandów – dla nie Ślonzoków straganów). Dojeżdżamy do Kiffa po zmroku. W bilansie dnia na konto Montka można dopisać, dwa małe ptaszki, kota i niezliczoną ilość owadów, które stają się łupem „nocnego polowania” . Prawie metropolia. Kilka ulic ze sztandami. Luksus panie! Znajdujemy całkiem sympatyczną oberże, gdzie za 3tys. możemy się wyspać w wielkim namiocie z kilkoma lokalusami. Gospodyni widząc nasze białe mordy decyduje się dać nam jednak pokoik. Oczywiście grzecznie dziękujemy i potwierdzamy, że cena zostaje taka sama, bo jak ma być więcej, to my jednak namiocik weźmiemy. Nasza gospodyni mówi, że banki już jutro działają (no cóż łyknęliśmy jak pelikany wczorajsze info, że banki cały tydzień będą zamknięte – 1:0 dla zmieniaczy). Gospodyni obiecuje też, że podzwoni żeby się dowiedzieć gdzie esencję zatankujemy, bo nam się wieczorem na żadnej stacji nie udało jej wypatrzyć. Ruszamy jeszcze na „miasto” w poszukiwaniu netu i żarcia. Z netem się udało z żarciem tak średnio. W sumie wszędzie były wbite na stelaże i rozciągnięte kawałki różnych zwierzaków, ale to jednak nadal było surowe. Niby trochę okurzone, opiaszczone i podsuszone, ale to nawet do mnie nie przemawiało. Widać nie byłem głodny (mieliśmy na drogę kanapki z serkami brie, camembert i szynkami zakupionymi jeszcze w Espania). W „piekarni” kupiliśmy bagietki i po słodkim rogalu, który popchnęliśmy odrdzewiaczem (coca-cola) i poszliśmy spać.
Rano ruszamy znów w miasto. Trzeba zmienić kasę (coś nam to liczenie budżetu nie wychodzi, chyba mam złe nawyki z pracy, w GM zawsze jakoś się budżet zamykał, nawet jak się nie zamykał). Bank rzeczywiście otwarty, Ala idzie się zapytać o kurs. Zastanawiam się ile wtopiliśmy na wymianie u zmieniaczy, bo w banku pewnie znów będzie 360UM. Ala wychodzi, mina nie tęga, podchodzi do okna, coś chyba jest nie tak! Wsiada do auta i pada magiczna kwota 245UM! Job twoju mać! Co to niby ma być. Rabunek w biały dzień, a na dodatek na komentarz, że w Nawakszut w banku płacą 360, opryskliwy „okienkowy” odesłał nas do Nawakszut. No moi drodzy, bank w Afrika to jednak nadal instytucja. Nie ma, że boli. Oni dyktują warunki! Szturmujemy kolejny, jest lepiej 300. Idziemy do trzeciego. Znów 300, ale zaraz ma być dajrektor i może da więcej (fajnie tak, dyro sobie decyduje: „Fajna biała mordka, dam im
Reszta drogi mija nam zupełnie spokojnie. W Nemie meldujemy się przed 19. Kupujemy wodę i zakotwiczamy w oberży z namiotami. Właśnie jak to piszę to łażą po mnie jakieś owadziska i strasznie mnie to wkurza. Aha, wykorzystaliśmy jeszcze naszego gospodarza, ma też Boutique, co tutaj oznacza sklep (taki chlyp, pyp, mydło i powidło). A w sklepie jest lodówka. Wpakowaliśmy mu do zamrażalki nasze wody na jutro, oraz kiełbaski i hiszpańską Cava na sylwestra. Cava (czyt. kaba) to hiszpańska odmiana szampana i jak sami Hiszpanie twierdzą dużo lepsza od francuskiej, bo u nich jest więcej słońca i wina są lepsze. Wiadomo w Polsce i tak króluje „ruskoje igristoje” - taki to postkomunistyczny sentyment. Lodówkę miał nastawioną na „1”, co raczej nie za bardzo chłodziło napoje (w sumie jak tutaj jest 40 stopni w ciągu dnia to może i one się chłodne wydają), więc wykorzystałem okazję i podsztalowałem sprzęcicho na „4” jak Ala zagadywała go o mięcie i mam nadzieję, że Cava będzie jutro idealna.
Tytułowa droga nadziei, stała się dla nas drogą nadziei na paliwo, a jak już mówiłem wcześniej, nadzieja zawsze umiera ostatnia, to znów się udało. Zawsze mówię, że mam dużo szczęścia, choć nie jestem w niedziele rodzony jak mój tata.
Jutro ruszamy znów w pustynię! Oby znów się udało!
5 komentarzy:
z tym gasole to bzdura taka sama jak gdzie indziej - w Czechach NAFTA :) a w Polsce ON - co to? Olej Napędowy też za nic na DIESLA nie brzmi :P
a tak swoją drogą to sie dziwie, że benzyniakiem się w taką trase wybraliście, bo ja w Afryce byłem tylko w Tunezji i tam wszystko co jeździło poza miastem wyglądało mi na diesle :)
W afryce wswedzie sa motorki, a one raczej na diesla nie jezdza, wiec mauretania to taki wyjatek byl z ta benzyna. Teraz benzyna bedzie dostepniejsza niz diesel, a w Nigerii z dieslem krucho.
f
Tak to są przeboje ale za to Was podziwiamy. W sumie wiele nieznanych zdarzeń, zwyczajów i nazw ale gratuluję dzielności, nie rozumiem dlaczego "Wiadomości Rudzkie" lub Elsat o takich naszych lokalnych podróżnikach nie informował ani nie informuje, niech ktos ich zawiadomi. A co do wpisu tego znawcy Afryki z Tunezji- to pożal sie Boże !!! a to Polska właśnie !!! Wojtek, Ania i reszta z Bielszowic
oj widzę anonimowy, że Ty to nigdzie nie byłeś :P
a nasze wspaniałe WR to i przygody Filipa i jego rodziców chyba jednak opisywały w Sferze też reportarze były.
Ludzie nie ma o co sie sprzeczac. Afryka komarkiem stoi, a wszyscy wiecie, ze komarki na diesel nie jezdza, wiec podstawa tutaj jest jednak paliwo, a Mauretania to byl wyjatek. Co do WR to pewnie cos napisza po powrocie, przed wyjazdem byl artykul. Ale po co Wam wiadomosci jak tu macie wszystko na biezaco.
f
Prześlij komentarz