piątek, 2 stycznia 2009

1 styczeń – Nowy Rok w trasie


Plan na dziś mamy ambitny: chcemy wydostać się z Oualaty, dojechać do granicy malijskiej oraz dotrzeć do pierwszego malijskiego miasteczka. W sumie jest to niewiele ponad 300km, ale po 'polnych' drogach, więc zabierze z pewnością cały dzień. Trasa powrotna z Oualaty wydała się już bajecznie prosta, choć były momenty, że i Montkowi i nam robiło się gorąco z emocji w głębokich piaskach. W Nemie wydaliśmy ostatnie ugija na dotankowanie i zjechawszy z asfaltowej drogi ruszyliśmy na południe do Mali. Trasa przebiega przez półpustynię, trochę przez pagórki. Jest to droga gruntowa, mocno wyjeżdżona przez samochody. Obok biegnie kilka konkurencyjnych ścieżek, o których, nauczeni wcześniejszym doświadczeniem, wiedzieliśmy, że też biegną w tym samym kierunku, są jedynie 'objazami' drogi głównej, która miała albo wielkie koleiny albo tarkę, więc tez korzystaliśmy z nich, żeby oszczędzić Montka i siebie. Jedziemy sobie spokojnie, a tu nagle słyszę krótki gwizd. Po kilku sekundach mówię Filipowi, żeby się zatrzymał i sprawdził czy nie złapaliśmy gumy. Niestety tak. Jakiś wstrętny kamień rozpruł na min. 10 cm z boku oponę, która nadaje się już tylko do wyrzucenia. Jak dobrze, że mamy w zapasie 4 sztuki! Przystępujemy do wymiany. Znaczy Filip przystępuje, a ja jako asystent jestem od podawania kluczy, kamieni i czego bądź. Wymiana opony o średnicy ok. 80 cm nie należy do najłatwiejszych. Po pierwsze miejsca, w których można podstawić lewarek są dziwnie ulokowane, z trudnym dostępem. Po drugie, samochód trzeba bardzo wysoko podnieść. Lewarek, który mamy w samochodzie był wypróbowany w Polsce tylko na sucho, więc nie wiemy jak zadziała w praktyce. Dodatkowo gdzieś zapodziało się pokrętło do lewarka, więc trzeba będzie używać klucza. Po dwóch podejściach okazało się jednak, że lewarek nie jest wstanie wystarczająco podnieść samochodu. Trzeba znaleźć inne miejsce podłożenia go. Jedyne odpowiednie, jakie Filip znajduje, mieści się w głębi samochodu, zaraz za kołem. Chwilę wcześniej próbowaliśmy zdjąć poluzowane już koło, ale okazało się, że jest zbyt przygniecione ciągle ciężarem samochodu, niestety włożyć się go z powrotem nie udało. Żeby spuścić lewarek i przenieść go w nowe miejsce musimy jakoś unieruchomić na obecnej wysokości samochód. Gumę złapaliśmy przez kamień, teraz jego pobratymcy muszą nam posłużyć pomocą. Znajdujemy kilka dużych płaskich kamieni, z których robimy piramidki w dwóch miejscach, żeby móc wyciągnąć lewarek. Zaczyna się najbardziej ryzykowna część operacji: Filip musi podłożyć lewarek w nowym miejscu, a w tym celu musi wejść pod auto, i to w miejscu, które trzyma się z jednej strony tylko na kamieniach (typowo afrykańskie standardy, widać, że szybko się asymilujemy). Na szczęście udaje się sprawnie podłożyć lewarek i podnieść go na tyle, żeby ciężar samochodu przeszedł z niepewnych kamieni na niego. Teraz już pozostaje tylko dźwiganie samochodu, by po około 15 minutach kręcenia wywindować go do upragnionej pozycji. Zakładamy nowe koło, zbieramy narzędzia i można ruszyć dalej. Cała operacja zabrała nam 1,5 godziny. Mauretańczycy przejeżdżający obok nas zawsze się zatrzymywali pytając czy nie potrzeba nam pomocy. Sympatyczni ludzie.

Docieramy w końcu do ostatniego miasteczka w Mauretanii – Adel Bagrou. Tam odprawa celna (gliniana chata, na środku pseudo biurko, ściany brudne, na biurku gruba warstwa kurzu). Szkoda że w takich miejscach nie można robić zdjęć. Znalezienie tego przybytku też nie było łatwe, nie jest on w żaden sposób oznaczony. Musieliśmy się posłużyć pomocą policjanta, który gniotąc się ze mną na przednim siedzeniu (tył mamy cały zawalony rzeczami) podjechał z nami do odprawy. Co dziwniejsze, pieczątkę wyjazdową dostał tylko Montek, którego przy wjeździe do Mauretanii wbili Filipowi w paszport. Nam żadnych pieczątek wyjazdowych nie dano. Dowiadujemy się, że odprawę po stronie malijskiej robi się 50km dalej, w pierwszym większym miasteczku Mali - Nara. Mimo że jest już 17:45 decydujemy się na dalszą drogę, żeby dotrzeć do Nara. Całkowita ciemność zapada tutaj o 18:30, więc tylko część drogi uda nam się pokonać za dnia. Nigdy wcześniej nie próbowaliśmy jazdy po bezdrożach po ciemku... Ale mimo obaw, nie tracimy głównego szlaku i po 2 godzinach docieramy do Nara. Na posterunku policji, bez oglądania czy mamy wizę czy nie, a która jest obowiązkowa, wbijają nam pieczątki wjazdowe. Informują nas też, że trzeba jeszcze pojechać do stanowiska celników. Trafiwszy tam dowiadujemy, że dziś już nie pracują, mamy przyjechać następnego dnia. I tak nie planowaliśmy już dziś kontynuować podróży w stronę Bamako, więc nie sprawia nam ta informacja żadnego problemu. Kolejne wyzwanie – znalezienie noclegu. Miasteczko jest malutkie, ale znalezienie 'hotelu' po ciemku (parę rachitycznych latarń rzuca pewne światło w okolicach targu, ale to wszystko) nie jest łatwe. Błądzimy tam i z powrotem po głównej ulicy, wchodzę do kilku domostw, żeby zapytać o jakiekolwiek namiary. Zobaczyliśmy w pewnym momencie na niebiesko oświetloną restaurację 'Titanic”. Okazuje się, że właściciel dysponuje pokojem. Pokazuje mi go i nawet ja, przyzwyczajona do spania w przeróżnych dziwnych miejscach o mało się nie pukam w głowę słysząc cenę 11E za ten barłóg. Do tego nie ma wody bieżącej, jest tylko studnia za domem. Wolę spać w samochodzie, za darmo i w lepszych warunkach. W końcu udaje się znaleźć Hotel de Ville, czyli Hotel Miejski. Mają nawet bieżącą wodę, a na tym nam najbardziej zależy, bo jesteśmy pokryci solidną warstwą kurzu. Pokój jest obskórny i niezbyt czysty, dobrze że żarówka daje bardzo mało światła i nie musimy się temu dokładnie przyglądać. Są takie momenty w podróżowaniu, że człowiek chciałby się teleportować do czystego, schludnego mieszkanka, z ciepłą wodą, prądem, pełną lodówką (Filip dodaje: i barkiem:). Ale na szczęście kolejny dzień zawsze przynosi nowe, niezapomniane wrażenia i o tych chwilach słabości od razu się zapomina..... A wręcz zapomina się momentalnie po wzięciu chłodnego prysznica:)

5 komentarzy:

Anonimowy pisze...

niezły horror ale dziurka "mała" ha ! ha! Znam się trochę na wulkanizatorstwie, nastepnym razem gotów jestem z wami na zderzaku pojechać, byle takie przygody przeżyć, na razie tylko do Wisły i nad morze jeździłem ale tam przed Wami drogi zamiatał, niestety nie znam języków i pozostanie "śląski" w Ustroniu ale życzę Wam powodzenia Wiktor

Anonimowy pisze...

Oh ! nawet nie wiecie jakie to podniejcające, czytamy to w dość dużej grupie, część podróżowała część w ogóle nie ale ta granica na pustyni, te warunki, to jak z filmu "Jak rozpętałem II Wojne Światową". Wszyscy byli pod wrażeniem tej sytuacji,tam przecież nie ma prawdziwego prawa, mogli Wam wszystko zrobić, to straszne ale tak jak pisalismy wcześniej b. podniecające. Jesteśmy ciekawi jak dalej a szczególnie takie właśnie wrażenia, zupełnie jakby przeniesione z innego świata, pozdrawiamy Was i trzymamy kciuki "Grupowa" Madzia z Krakowa

Ala i Filip pisze...

dziekujemy za mile slowa. takie przygody sa naprawde w zasiegu reki kazdego z nas, trzeba tylko bardzo mocno tego chciec:) mamy nadzieje, ze nasze przygody zacheca innych do sprobowania takiej formy poznawania swiata.

Ala i Filip pisze...

dziekujemy za mile slowa. takie przygody sa naprawde w zasiegu reki kazdego z nas, trzeba tylko bardzo mocno tego chciec:) mamy nadzieje, ze nasze przygody zacheca innych do sprobowania takiej formy poznawania swiata.

Ala i Filip pisze...

dziekujemy za mile slowa. takie przygody sa naprawde w zasiegu reki kazdego z nas, trzeba tylko bardzo mocno tego chciec:) mamy nadzieje, ze nasze przygody zacheca innych do sprobowania takiej formy poznawania swiata.