niedziela, 28 grudnia 2008

25 grudnia - Chinguetti






Rankiem opuściliśmy Nawakszut w kierunku północnym na płaskowyż Adrar. Czytając relacje innych wypraw, które odbyły się na tych terenach, to właśnie tam najwięcej samochodów miało problemy z przegrzewaniem się. W porze gorącej temperatury przekraczają 50 stopni w cieniu. Na szczęście my jesteśmy w Mauretanii w najchłodniejszym okresie i na płaskowyżu Adrar temperatury spadają tylko do 35 stopni, a w nocy nawet do 20. Tak więc Montek nie miał problemów z wysoką temperaturą i dzięki temu dotarliśmy sprawnie do celu. Jedyną niedogodnością była sama droga, która za miejscowością Atar z asfaltowej przechodzi w szutrowo-żwirowo-laterytową, a jej główną cechę stanowi tzw. tarka w poprzek drogi, co czyni jazdę uciążliwą dla pasażerów i zabójczą dla zawieszenia samochodu. Na dość krótkim odcinku droga jest pokryta asfaltem (wspina się mocno w górę) – i tu ciekawostka: zrobili ją Chińczycy w zamian za prawo połowu ryb w Mauretanii.
Do miasta docelowego, którym jest Chinguetti dotarliśmy po 7 godzinach jazdy. Ta miejscowość swego czasu stanowiła perłę tej ziemi, będąc VII najważniejszym miastem islamu, gdzie mieściło się 25 szkół koranicznych oraz 12 meczetów, a każda karawana (niektóre liczące nawet do 30 000 wielbłądów) zatrzymywała się w tej oazie. Miasto słynie też z kilku bibliotek przechowujących stare islamskie inkunabuły. W okresie prosperity żyło tam 20 000 mieszkańców. Dziś pozostało już tylko 1500 osób, które żyją głównie z turystyki. Niestety ta ostatnia od zeszłego roku mocno podupadła. Do 2007 z Francji były regularne tanie loty do Ataru (80km dalej) i stamtąd Francuzi tłumnie jeździli na zorganizowane wycieczki do Chinguetti i innych pobliskich osad. Jednak zeszłoroczne zabójstwo czwórki francuskich turystów na terytorium Mauretanii, późniejsze ataki tych samych muzułmańskich ekstremistów na wojska mauretańskie na pustyni, czego skutkiem było odwołanie rajdu Paryż-Dakar, spowodowało, że Francuzi momentalnie wstrzymali prawie wszystkie wycieczki do Mauretanii, pomimo tego, że ekstremiści jak na razie zostali uciszeni. Małe miejscowości, jak właśnie Chinguetii, bardzo na tym cierpią.
Spacerując po starym mieście, które w przewodniku zostało bardzo barwnie opisane, a w rzeczywistości okazało się raczej zbieraniną budynków zbudowanych z kamienia, gliny i łajna, posiadających tylko drzwi od strony ulicy, zaczepił nas pewien mężczyzna, który zaproponował nam domowe jedzenie po dobrej cenie. Oczywiście z takiej okazji należy skorzystać. Umówiliśmy się, że za godzinę, po zwiedzeniu starego miasta, przyjdziemy we wskazane miejsce. Tak też zrobiliśmy. Ahmed zabrał nas do domu swojej znajomej - Aishy. Okazało się, że te wszystkie drzwi, które widać z ulicy są drzwiami na podwórka. Wokół takiego podwórka są wejścia do różnych pomieszczeń mieszkalnych oraz dla zwierząt, pośrodku ujęcie wody, w rogu toaleta itp. Ahmed zaprowadził nas do jednego z pokoi. Gliniana podłoga przykryta dywanem, gołe, gliniane ściany. Nie używa się tutaj stołów i krzeseł, jedzenie spożywa się na podłodze, opierając się o poduszki, a śpi się albo bezpośrednio na ziemi albo na materacu. Jako wyposażenie służyła półka zrobiona, jakżeby inaczej – z gliny. Często w pokojach nie ma okien, a jeżeli są, to są malutkie i położone blisko ziemi. Gospodyni Aisha zaserwowała nam kuskus z kurczakiem i warzywami (raczej średni), a na deser herbatę. Najlepsze miało nastąpić: Aisha wyciągnęła bęben i zaczęła grać. Ubrali mi na głowę turban, założyli kaftan i zaczęłam tańczyć z córką Aishy. W następnej kolejności udało im się nawet wyciągnąć Filipa, który tańczył z mężczyznami (w międzyczasie dołączył do nas jeszcze Włoch). To nie lada wyczyn, biorąc pod uwagę jego zamiłowanie do tańca. Po sesji tanecznej gospodarze poprosili nas o zaśpiewanie jakiejś polskiej piosenki. A jako, że to czas świąteczny, zaśpiewaliśmy kilka kolęd. Na koniec Aisha zaproponowała zrobienie mi malunków z henny na dłoniach, ale nie będąc zwolenniczką tego typu 'makijażu dłoni' wymyśliłam w żartach, żeby Filip kazał sobie namalować „R” (dla niewtajemniczonych – symbol jego ukochanej drużyny piłkarskiej). Oczywiście Filipowi pomysł się bardzo spodobał. Miał nawet przy sobie naklejkę z logo klubu, która posłużyła jako wzór. I tym sposobem Aisha po raz pierwszy robiła mężczyźnie hennę, i to nie byle jaką:) Na koniec Filip podarował jej naklejkę (wlepka z napisem 'Ruch Pany'), a ona przykleiła ją na honorowym miejscu na ścianie w pokoju, obok zdjęć swojej rodziny!! Powiedziała, że każdemu gościowi będzie teraz ten prezent pokazywała. Filip w zamian za swój upominek dostał od niej szal, z którego można zrobić turban. Przesympatyczny wieczór. Na jutro umówiliśmy się znów na kolację i spotkanie, pomimo nie najlepszej kuchni Aishy.

6 komentarzy:

Anonimowy pisze...

czytam od początku i jestem oczarowany ale ten post był inny aż się wzruszyłem, bałem sie, ze może Was coś złego tam spotkać ale to fajnie, że wszystko O.K. kolędy po polsku w Mauretanii,Wielka, Wielka R-ka na ścianie i na plecach Filipa. Jesteście dobrymi ambasadorami Europy i Polski w świecie, brawo Wam, czytam dalej POWODZENIA TEŻ KIBIC

Malajkat pisze...

Ala fajnie wyglądasz w tym turbanie, a ten taniec. No ale Filip to ma zawsze super pomysły – Ruch na honorowym miejscu obok rodziny, no i ta R-ka na plecach – Superowo.

Łukasz Cyrus pisze...

Dzięki za więcej zdjęć ;)

Anonimowy pisze...

Jeszcze mam kilka eRek w zanadrzu, wiec czekajcie.

f

Anonimowy pisze...

dopiero teraz dostałem info o Waszej wyprawie i tu zaraz takie szpany jak w "Kryminalnych". Nigdy nie byłem tak daleko od domu ale teraz czuję, że jestem tam razem z Wami.nawet posylwestrowe piwo przestałem pić tak się zaczytałem i do tego znajome mi znaki na scianach w dalekiej Mauretanii, co za bomba dobrze sie ten rok dla mnie zaczyna Ciapul

Anonimowy pisze...

No Filip przeszedł sam siebie - żeby Ruch panował w Afryce...

"Bryła" z Hondy :P