wtorek, 29 grudnia 2009

10 000 mil Afrykańskiej Przygody zgłoszone do konkursu Blogu Roku w Onecie



Jesli chcesz zaglosowac na nasz blog w konkursie wyslij sms o tresci: D00131 na numer 7144. Koszt to 1,22 z Vat. Dziekuje. Glosowanie trwa do 21 stycznia.
Organizator przekaze dochod z smsow na turnusy rehabilitacyjne dla osob niepelnosprawnych.


Link do konkursu: http://www.blogroku.pl/afrykazachodnia,gwa21,blog.html

środa, 1 kwietnia 2009

30 marzec - Final countdown







Wszystko co dobre to się szybko, a w sumie nawet za szybko, kończy. Ale po kolei. Po wyjeździe Ali miałem główny cel, to znaczy sprzedaż Montka. Sprawa wyglądała na banalnie prostą, bo klient już był. Niestety trzeba było jechać do Kano, ale jednak lepiej pojechać te 1200km niż mieć problemy ze sprzedażą na miejscu. Oczywiście w Nigerii niektóre rzeczy są rzeczywiście proste, na przykład wypicie Guldera, tudzież inne aktywności z tej serii, ale biznesy już tak łatwo nie przychodzą. Po kilku dniach i wielu rozmowach z przyszłym nabywcą okazało się, że on jednak nie ma całej gotówki, a brat mieszkający w Lagos nie chce dołożyć reszty zanim nie zobaczy auta. Dla mnie to żaden problem, ale jakoś brat się nie potrafił do mnie wybrać na oględziny. Tak więc te wszystkie przysięgi na Allaha i inne cuda są nic nie warte. Taka właśnie jest Afryka, dużo gadać mało robić. Wszystko pięknie, ale ja nadal zostałem z Montkiem. Wiele osób oglądało samochód, mnie się jakoś strasznie nie spieszyło ze sprzedażą, więc nie paliłem się bardzo z obniżeniem ceny. Z moim poprzednim "nabywcą" umówiliśmy się na 775000 Naira. Wiadomo, że sprzedając samochód na miejscu, bez pokonywania żadnej trasy byłem skłonny "zjechać" z ceną. Mijały kolejne dni, wszystko ładnie pięknie. Życie nocne Lagos ma bardzo wiele do zaoferowania, więc czas mijał szybko. Lokale tutaj aż pękają od przepychu, najnowszych mercedesow i drinkow po 10E. W weekendy było balowanie, w niedzielę wypady na rybkę na plażę, rzeczywiście potrzebny relaks po tych wszystkich dniach podróży. Niestety czas zaczął gonić, a auto nadal stało. Dodatkowo przydarzyła się niesympatyczna przygoda. Jako, że mój kolega dostał nowe mieszkanie, to trzeba było zrobić przeprowadzkę i przewieść również Montka. Niestety na końcu drogi wyjazdowej ze starego mieszkania, zanim zacząłem skręcać w prawo, w prawe drzwi uderzył mnie samochód zaparkowany na poboczu, który właśnie postanowił ruszyć nie patrząc w lusterko. Oczywiście początkowo facet wiedział, że to jego wina, do czasu aż wyskoczyło 20 Nigeryjczyków, którzy naskoczyli na mnie, a jego przekonywali, że ja jestem winien i powinienem zapłacić za to! Wyrwali mi kluczyki ze stacyjki i sytuacja była bardzo nerwowa. Zwierzęca złość w ich oczach dała mi jednoznacznie do zrozumienia, że łatwo się nie wykaraskam. Na szczęście jechał z nami znajomy Nigeryjczyk Samuel, który pomógł wyjść cało z tej sytuacji. Pomimo, że znam realia, w tym przypadku się nie odzywałem, a może właśnie dlatego że znam realia! Wołanie policji w takiej sytuacji to samobójstwo, bo i my i ten drugi musielibyśmy zapłacić kupę kasy, a i tak nic by nam nie pomogli. Skończyło się tak, że pomimo winy tamtego, my musieliśmy jemu zapłacić. Wtedy zrozumiałem jak wygląda rasizm w stosunku do białych ludzi w nigeryjskim wykonaniu. W każdym razie Montek już wyglądał znacznie gorzej. Zderzak mu wisiał, od drzwi miał wielką szramę i wgniecenie. Rurę progową trzeba było oderwać. Jaka to była zła sobota. Do tego moi Niebiescy przegrali z Odrą mecz ligowy. Oj, musiałem odreagować. Gulder lał się w konkretnych ilościach, a ja marzyłem tylko o powrocie na Śląsk. Na szczęście po sobocie przyszła spokojna niedziela. Jakoś doszedłem do siebie. Pogodziłem się ze stłuczką, aczkolwiek wiedziałem, że będzie jeszcze trudniej sprzedać wóz. Do tego doszła opowieść znajomego, który wracając z pracy w korku został napadnięty przez Nigeryjczyka, który przyłożył do okna coś na kształt pistoletu. Najprawdopodobniej była to rakietnica, ale jakoś nie było chętnych, aby próbować czy była nabita. Każdy oddawał co miał. Znajomy oddal portfel, na szczęście miał bardzo starą komórkę, więc bandzior się tylko zaśmiał, ale za to lepszy model kierowcy już padł jego łupem. Kilkadziesiąt metrów dalej stała policja z kałachami, ale na skargi wielu osób, że wyżej bandzior z pistoletem rabuje, tylko się śmiali. Welcome to Nigeria my brother! Faktycznie - nikt nie mówił, że będzie lekko!

Nie można narzekać, bo są też momenty fantastyczne i nigdzie na świecie nie można przeżyć takich ekscesów jak w Nigerii. W sumie to powinien być kraj turystycznych sportów/atrakcji ekstremalnych. Adrenalina czasami tak uderza do głowy, że aż ciężko sobie wyobrazić. Poza tym to jest kraj, w którym wszystko wolno i nie ma żadnych racjonalnych zasad. Jedyna zasada to lokalna waluta NAIRA! Wróćmy jednak do tematu. Wspomniany wcześniej znajomy, który został napadnięty zaproponował pomoc w sprzedaży auta. We wtorek rozesłał maila, że jest Montek do kupienia. W środę byłem go pokazać i koleś okazał się mocno zainteresowany. Ku mojemu wielkiemu zdziwieniu w piątek zadzwonił, że ma pieniądze i chce go kupić. Sfinalizowaliśmy sprawę bardzo sprawnie, aż się łezka w oku zakręciła jak nowy właściciel Montkiem odjeżdżał. Mam nadzieję, że będzie go szanował. W każdym razie umówiliśmy się razem na piwo i na pounded yam i egusi soup (lokalny przysmak). Mam nadzieję, że jutro uda się to spotkanie sfinalizować. Cena oczywiście była znacznie niższa niż początkowa, ale w sobotę wracam, więc już nie miałem czasu żeby czekać. Dzisiaj właśnie kupiłem bilet i nie ma już odwrotu. W niedzielę 5 kwietnia, po prawie 4 miesiącach poza domem będę na Silesia Superior, czyli na Górnym Śląsku! Mam nadzieję, że nie będzie jakiś wielkich przygód na lotnisku, to znaczy od razu dam w łapę tym cholernym przeszukiwaczom, żeby nie czepiali się pamiątek i nie grzebali w moich przechodzonych majtkach!

Dla fanów bloga dobra wiadomość. Zamierzamy wydać to w formie książkowej (dzięki niektórym za motywację), dodając sporo zdjęć i informacji praktycznych, typu ceny, noclegi, miejsca turystyczne. Dla każdego blogowicza, który się zgłosi bardzo chętnie wpiszemy się w książkę. Mam nadzieję, że jeszcze w tym roku będzie publikacja!



Aha chciałem pozdrowić jeszcze kilka osób z Nigerii i bardzo im podziękować za to, że ten pobyt znów będzie niezapomniany:

Krzysiu (Lagos): dzięki za te wszystkie ekscesy, nocne eskapady, lokum i pomoc

Marek (Ibadan): dzięki za stare czasy, pysznego steka u Libańczyka i dzięki że jesteś

Hania i Mietek (Kano): dzięki za świetny czas w Kano, jeszcze raz przepraszam, że tak krótko

Maciek (Lagos): ty wieczny studencie, dzięki za wszystkie nocne wypady

Bożenka i Andrzej (Lagos): dzięki za miły czas na basenie, za świetne obiadki, wyjazd na plaże no i oczywiście za sprzedaż Montka

Samuel (Lagos): thanks for the parties, suya and help while having the accident

Mohammed (Abuja/Kaduna): thanks for accomodation in Abuja and your support

Andrzej (Lagos): dzięki za becksa tudzież heinekena (i tak najbardziej lubię Gulder)

Romek (Lagos): dzięki za plaże i wspólne piwko

Darek (Lagos): stary belfrze, dzięki za wspólne dyskusje i pamiętaj fizyka uber alles

czwartek, 26 lutego 2009

Farewell i welcome

Ano jak się Filip obawiał – niestety problemy w dalszej części odprawy się pojawiły. Po przejściu przez odprawę paszportową, przy skanowaniu bagażu podręcznego pojawiły się znowu problemy, bo celniczka uparła się, że pamiątek nie można brać na pokład samolotu. Tłumaczyłam jej, że drewnianą miską nie zrobię napadu terrorystycznego, ale była nieugięta i dała dwie opcje: albo zostawiam pamiątki albo płacę 50E. Pierwsza z nich nie wchodziła w rachubę, druga tym bardziej. Niestety nie miałam ze sobą telefonu ani też nr na Filipa nigeryjską komórkę, więc nie mogłam do niego zadzwonić, żeby przyszedł i zabrał pamiątki. Pozostało tylko płacić. Powiedziałam celniczce, że wydałam w ich kraju wszystkie pieniądze i zostało mi 5E. Marudziła, marudziła, ale wzięła na szczęście. Niezłe pożegnanie mi Nigeria zafundowała…. Poszłam dalej, do gate, a tu widzę kolejną kontrolę bagażu. Serce mi już zamarło i pomyślałam, że jak któryś znów będzie chciał ode mnie łapówkę, to mu chyba tą miską drewnianą przywalę. Moja cierpliwość dobiegła końca. A gdybym tak zrobiła, to pewnie od razu deportację by mi zafundowali, więc i tak bym do domu poleciała:) Ale na szczęście ostatnia kontrola była już z Lufthansy i sprawdzali tylko czy nie ma płynów powyżej 100ml i ostrych narzędzi.
Polska powitała mnie na wpół roztopionym śniegiem, szarością i smutnymi ludźmi na lotnisku. Ale jakoś to przetrzymam – mam nadzieję, że moja energia nazbierana przez te 2,5 miesiąca pomoże mi rozjaśnić i ocieplić trochę otoczenie:) Jeszcze raz dziękujemy za kibicowanie i wierne czytanie naszych przygód. Na pewno będą następne!!

środa, 25 lutego 2009

Na lotnisku - czyli Pożegnanie z Afryką

Wyjeżdżamy z domu koło 19:20. Niby na lotnisko jedzie się pół godziny, ale w Lagos potrafią być takie korki, że ta sama trasa może zająć 2.5h. W każdym razie droga przez miasto jest w miarę przejezdna. W powietrzu da się już wyczuć ciężką atmosferę powrotu. Pożegnanie z Afryką. Ja jeszcze zostaję, ale też wiem że pewien etap się zakończył. Pierwszy raz od wyjazdu, właśnie w ostatni poniedziałek od rana czułem się jak to w poniedziałki – oj nie lubię poniedziałków, nie lubię.... Skończyły się nasze piątki i soboty niestety....
Na lotnisku na szczęście nie ma kolejki do check-in, ale musimy najpierw otworzyć nasz plecak przed służbami celnymi. Jak się okazuje nie mają dla naszego misternie zapakowanego plecaka żadnej litości. Wciskają swoje łapska do środka i brutalnie wywalają wszystko z niego. Oczywiście każdą pamiątkę (a szczególnie jedną dużą maskę z kraju Dogonów) odkładają na bok i zdenerwowanym tonem żądają zaświadczenia z muzeum, że to nie są antyki. Nie pomagają nasze tłumaczenia, że jesteśmy turystami, że te pamiątki są kupione w innych krajach (pokazujemy wizy w paszporcie). To są pamiątki po kilka E, tłumaczę. Czy ja wyglądam na kogoś kto płaci tysiące dolarów za antyki? Złodzieje (bo nie można ich inaczej nazwać) na granicy po długich dyskusjach pozwalają nam się spakować, ale jeszcze chcą nas zabrać do jakiegoś szefa. Krzysiek w tym momencie traci cierpliwość i wręcza jednemu z nich 2 tysiące N – 10E. Celnik zupełnie bez zażenowania przyjmuje pieniądze, nie zwracając uwagi na wszystkich ludzi wokół. W tym samym momencie nasze antyki zmieniają się w zwykłe pamiątki, które możemy swobodnie wywieźć z Nigerii. Ja już w międzyczasie idę do stanowiska check-in i chcę skasować bilet i odzyskać natychmiast pieniądze za niego. Strasznie mnie to wszystko wkurzyło. Taki syf na sam koniec. Dla mnie to pierwsza styczność z lotniskiem w Lagos (poprzednie razy latałem z Abudży) i pomimo ostrzeżeń, takiego czegoś się nie spodziewałem. Na szczęście panowie oficjalnie wymuszający haracz na lotnisku, pod egidą Nigerian customs, po otrzymaniu pieniędzy zupełnie stracili zainteresowanie nami. Plecak już nie tak dobrze spakowany trafia na wagę. Reszta idzie gładko. Idziemy jeszcze poczekać razem do knajpki, bo do odlotu jest sporo czasu. Emocje trochę z nas zeszły. Koło 22 następuje pożegnanie. Niestety Ala nie ma ze sobą telefonu, więc nie wiem czy nie miała żadnych problemów dalej. W sumie w podręcznym też były jakieś suweniry. Mam nadzieję, że dzisiaj coś napisze o swoim locie..... Mnie czeka chyba jeszcze samotna droga na północ do Kano. Jak o tym pomyślę, to aż mnie ciarki przechodzą. Znów tysiące psychicznych kierowców ciężarówek, setki kilometrów dziur, upał i huśtający Montek. Byle go tylko w całości tam dostarczyć. W każdym razie będę co jeszcze pisał i dam znać jak poszło ze sprzedażą. Dzięki jeszcze raz za świetne komentarze, słowa otuchy i Wasz czas.....

wtorek, 24 lutego 2009

24 luty – Koniec podróży

I oto nadszedł ostatni dzień naszej podróży po Afryce Zachodniej. Z planowanych 10 tys. mil zrobiło się prawie 13 000. Dziś pakowanie, trochę pluskania się w basenie u znajomych i oczywiście ostatni obiad. Tym razem fresh fish pepper soup. Z akwarium kelner wyławia pokaźnego suma, z którego kucharz robi pyszną, szalenie ostrą zupę. Przy jedzeniu człowiek płacze, leje mu się z nosa, pot leje się z całego ciała, ale pomimo tego – dalej je, tak smaczne to danie. Ale żołądek trzeba mieć żelazny, żeby wytrzymał taką ilość ostrej papryki. Koło 19 wyjedziemy na lotnisko.
Wyprawa dobiegła końca, ale blog nie. Filip zostaje jeszcze w Nigerii na chwilę, więc jak coś ciekawego będzie się działo – będzie pisał.
W każdym razie dziękujemy naszym wszystkim wiernym czytelnikom za towarzyszenie nam w tej wyprawie. Mamy nadzieję, że może udało nam się przekonać szerszą rzeszę, że podróżowanie to jedna z najlepszych rzeczy w życiu, że marzenia się spełniają i że nie ma rzeczy niemożliwych!
Po powrocie Filipa urządzimy pokaz slajdów i opowieści, więc z góry zapraszamy!
Do zobaczenia!

23 luty – Sungbo Eredo, czyli atrakcje turystyczne Nigerii




Dzisiejszy plan mamy bardzo ambitny – znalezienie mało znanego w świecie zabytku Nigerii: Sungbo Eredo, czyli wg naszego przewodnika: największej budowli w Afryce zrobionej rękami człowieka, o długości ok. 160km i wysokości nawet do 7 pięter. Zaopatrzeni w takie informacje i lokalizację 'mniej więcej', jedziemy do miejscowości Ijebu-Ode, gdzie mamy podobno znaleźć Sungbo Eredo. Pytamy parę osób po kolei, niestety nikt nie słyszał o czymś takim. Tłumaczę, że ma to być wysoki mur, długi na 160km, więc chyba powinni wiedzieć o czymś takim. Po kolejnej nieudanej próbie udaje nam się znaleźć grupkę przy jednym ze sklepików, w której wiedzą o co nam chodzi i jeden z dziadków proponuje, że z nami pojedzie i pokaże nam drogę. Jedziemy więc we trójkę i rzeczywiście dojeżdżamy do miejsca, które oznaczone jest napisem Sungbo Eredo oraz firmowane nazwą ministerstwa turystyki. Lokalni tłumaczą nam, że jest to domniemany grób Królowej Saby, do którego rokrocznie pielgrzymi muzułmańscy i chrześcijańscy ciągną tysiącami, oddając jej hołd. Okazuje się, że kobiety nie mają tam wstępu i tylko Filip może wejść do świętego miejsca. Ja czekam przy aucie zabawiając wnuczkę jednego z lokalnych dziadków. Po 10 min. wraca Filip ze zdegustowaną miną. Nie ma śladu po żadnym murze – niskim, czy wysokim, tylko parę słupków otoczonych drutem. Część trasy trzeba pokonywać boso po dżungli, ale podobno dobrze się idzie. Pytamy obecnych tam panów jak to jest z tym murem. Nikt nic nie wie, nikt nic nie widział. Jak można zgubić 160km mur?? Jedziemy z powrotem do miasta i znów pytamy. Kierują nas w pewne miejsce 30km dalej, które odnajdujemy bez trudu, ale na miejscu zamiast 'wall' czyli muru widzimy 'war monument', czyli pomnik wojenny. Ale na szczęście obecny tam pracownik jakiegoś hotelu kojarzy nazwę Sungbo Eredo i tłumaczy nam, że to nie jest mur (faktycznie w przewodniku nie została użyta taka nazwa, jedynie 'budowla wysoka na 7 pięter'), a głęboki rów, który był zbudowany 1000 lat temu najprawdopodobniej w celach obronnych ówczesnego królestwa. Tłumaczy nam dokładnie gdzie go znaleźć. Jedziemy kolejne 30km i rzeczywiście znajdujemy zardzewiałą tabliczkę z nazwą Sungbo Eredo. Wchodzimy po spróchniałej desce w dżunglę. Tam ścieżka się kończy, bo zarosła różnymi zielskami. Nie mamy żadnej maczety, więc rękami przedzieramy się przez busz. Po kilku metrach widzimy jakiś rów, ale tak całkowicie zarośnięty, że właściwie gdybyśmy nie wiedzieli, że jest to robota tysięcy ludzi sprzed 1000 lat, to w życiu nie zwrócilibyśmy na to uwagi. Nawet zdjęć nie robimy, bo nie ma czemu.... I tak właśnie wyglądają atrakcje turystyczne w tak nieturystycznym kraju, jakim jest Nigeria. W Mali oczyścili by rów, podkreślając jego imponującą długość 160km oraz głębokość, zrobili obok jakąś rekonstrukcję dawnych zabudowań i kasowali grube pieniądze za możliwość podziwiania tego, a tutaj – nie dość, że mało kto z lokalnych wie, że coś takiego istnieje, a jak się już po wielkich trudach odnajdzie, to się okazuje, że nie warto było jechać 300km, żeby to oglądać...
Po dojechaniu do domu sprawdzamy stan licznika: nasza cała podróż od wyjazdu z domu wyniosła 20 482 km!! Jeszcze szykuje się dodatkowe 1200km, żeby zawieźć auto kupcowi, ale to już jakby poza licznikiem 'turystycznym'. Cóż, wszystko, co piękne ma swój koniec....

21 i 22 luty – Wyścig z czasem i Lagos

Godzina 5:30 – pobudka. Żeby zdążyć na imprezę urodzinową Krzysia musimy wyjechać jak najwcześniej. Trasa ma 800km, a drogi tutaj bywają różne – parędziesiąt kilometrów świetnego, nowiutkiego asfaltu, a potem same dziury. Wyruszamy jeszcze przed wschodem słońca. Wybieramy inną trasę niż tę, którą jechaliśmy do Abudży, bo był dość długi odcinek bardzo złej drogi. Mamy nadzieję, że teraz będzie już lepsza. Początkowo jedzie się super, bo drogi puste (sobota rano) oraz w miarę dobry asfalt. Niestety, w miarę upływu czasu droga się coraz bardziej zapełnia psychopatycznymi kierowcami ciężarówek, a asfalt zaczyna być wypierany przez ogromne dziury. Na całym świecie jest zasada, że duży może więcej, ale tutaj dochodzi to do granic możliwości. Ciężarówki zaczynają wyprzedzać pod górkę, wlokąc się 20km na godzinę, albo też z górki, mając ograniczoną widoczność, pędząc dla odmiany 100km na godzinę. Oczywiście wszystko odbywa się na naszym pasie i co rusz musimy gwałtownie zjeżdżać na pobocze, które często jest strome albo bardzo dziurawe. Taka jazda może wykończyć nawet kierowcę rajdowego! W pewnym momencie, po 7h jazdy wjeżdżamy na nowiusieńką 2-pasmową autostradę. Jedzie się rewelacyjnie. Ale co z tego, skoro od czasu do czasu na jednym z dwóch pasów w naszą stronę jedzie samochód pod prąd, bo nie chce mu się jechać prawidłowo do zjazdu i jedzie sobie szybko naszym pasem. Nagle, zupełnie niespodziewanie kończy się droga. Jest lateryt i wielki murowany płot. Jak się okazuje, prace właśnie się tutaj skończyły, ale kiedyś się rozpoczną Insallah! Zawracamy więc i jedziemy za pewnym Nigeryjczykiem, który pokazuje nam drogę. Niestety ta już wraca do afrykańskich standardów. Jednopasmowa, prowadząca przez miasta i wiochy, okropnie dziurawa i jeszcze bardziej zatłoczona. Po drodze jeszcze dwa małe korki i po 12h docieramy do Lagos. Szybki prysznic, bierzemy taksówkę i na imprezę. Biba nazywa się Small World i różne kraje mają swoje stanowiska, w których serwują narodowe przysmaki oraz alkohol. Krzyś częstuje swoich gości tortem urodzinowym, a cała zabawa kończymy u sąsiada Krzysia - Andrzeja, również z Polski, nad ranem.
W niedzielę jak już dochodzimy do siebie po sobotnich baletach jedziemy na plażę. Krzysiu zamawia rybę z grilla z frytkami u sprawdzonej wcześniej pani prowadzącej knajpkę „Ble Ble”. W miłym towarzystwie kończymy ten sympatyczny dzień w domu.