sobota, 14 lutego 2009

12 luty – wioska na palach i szpital






Jedziemy dalej. Jedziemy drogą kierując się na główne miasto–port w tym kraju: Cotonou. Nie jest to jednak stolica Togo. Stolica to Porto Nuovo, które znajduje się również na wybrzeżu tylko 30km dalej w stronę Nigerii. Droga niezła, więc szybko docieramy do rozjazdu, gdzie zbaczamy na drogę w budowie aby dotrzeć do rozlewiska oceanu, które utworzyło bardzo płytkie jezioro, na którym powstała wioska na palach. Geneza założenia wioski, jest podobna jak ta z wiosek z domkami 'tata', czyli ucieczka przed niewolnictwem.
Zapłaciliśmy za bilety i przewodnik zabrał nas na „przystań”. Czekało tam sporo łódek zwanych pirogami, napędzanych wiosłami oraz żaglem. Wsiedliśmy do naszej łajby i zaczęliśmy rejs w kierunku wioski Ganvie. Oczywiście przewodnik na starcie zaznaczył, że on nie jest płacony i jak nam się będzie podobało to mamy mu coś dać. Jak zwykle w Afryce, to już się robi nudne, wstęp zawiera przewodnika, a przewodnik zanim się przedstawi, to żąda kasy! No nic, jedziemy, to znaczy płyniemy dalej. Wioska całkiem ciekawa, oczywiście pierwszy przystanek w sklepie z pamiątkami. Za chwilę pada pytanie, czy chcemy pojechać na targ pływający w tej wiosce (znamy już coś takiego z Tajlandii). Oczywiście, to już nie jest w standardowym programie i nasz przewodnik oraz „wiosłowy” wyraźnie sugerują, że to będzie ekstra płatne. No nie, tego już za wiele. Prosimy, aby nas wieźli normalną trasą, na jaką obowiązuje nasz bilet. Na koniec przewodnik przypomina, że jeśli chcemy mu coś dać to teraz, bo później będzie musiał się dzielić z kobietami na brzegu. Po krótkiej konsultacji decydujemy: żadnej kasy dla obiboków, leserów, naciągaczy i pseudo przewodników. Bardzo grzecznie puszczam moją przemowę. W związku z bardzo krótką wizytą w wiosce (około 15 minut na miejscu), brakiem jakichkolwiek dodatkowych informacji (te podstawowe wyczytaliśmy w przewodniku) nie czujemy, że należy się jakakolwiek dodatkowa opłata. Przewodnik zdegustowany na nasze 'dziękuję' wycedza odpowiedź, na co już nie stać naszego łódkowego. Ja nie jestem agresywny. Agresywność „1”! Idziemy czym prędzej do biura z biletami. Tam się wypytujemy o szczegóły naszej wycieczki. Okazuje się, że wszystko było w cenie, przewodnik, pływający targ itd. Zostajemy przeproszeni, a nasz leniwy przewodnik dostaje burę. Wracamy do auta jednak w nie najlepszych nastrojach. Jeszcze się dużo muszą Afrykańczycy uczyć w sferze obsługi turystów...
Przez Cotonu przejeżdżamy ekspresem, jako że naszym celem jest Porto Novo. Znajdujemy miły hotelik. Ale pobyt jest mało przyjemny, bo Filip zaczyna się coraz gorzej czuć. Już od paru dni pobolewa go brzuch, a dziś do tego dochodzi gorączka, łamanie w kościach i nudności. Zauważamy też wysypkę, która wg opisu, może być, razem z innymi objawami – symptomem duru brzusznego. Filip czuje się jednak bardziej 'malarycznie', bo podobne objawy miał już przy poprzednich atakach malarii. Nie zwlekając idziemy do szpitala. Jako że jest już 18, tylko ostry dyżur jest czynny. Znajduję lekarza, któremu staram się po francusku wyjaśnić objawy (P. Urszulo – zapomniałam jak jest ból brzucha!), co się na szczęście udaje i mówimy, że chcemy zrobić test na malarię. Filip czuje się coraz słabiej. Pielęgniarz chodzi z nami od okienka do okienka, bo trzeba pobrać ampułkę, wypisać 100 wniosków, wnieść opłatę itp. Wracamy do lekarza z druczkami, dowodami wpłaty i ampułką do pobrania krwi. Pielęgniarz sterylną igłą pobiera Filipowi krew, idziemy znów do ambulatorium. Wynik ma być za godzinę. Idziemy poszukać jakiegoś internetu, co nie okazuje się łatwe, więc wracamy z niczym do szpitala. Muszę dodać, że to nie jest budynek szpitalny, do jakich jesteśmy przyzwyczajeni, ale parterowa zabudowa, częściowo zamknięta, ale też częściowo otwarta. Na dworze jakieś 30 stopni, więc w tej otwartej części podobna temperatura, a do tego brak przewiewu. Filip słaby, komary nas gryzą, a godzina już minęła i wyniku nadal brak. Madame z recepcji laboratoryjnej mówi, że ciągle jeszcze badają. Wreszcie po 1,5 godzinie jest wynik – negatywny. Czyli to nie malaria. Idziemy z wynikiem do lekarza. Mówi, że we krwi nie wykryto pasożyta malarii, ale mimo to może być obecny, na razie jeszcze w szczątkowej postaci, więc warto wziąć dawkę antymalaryku, a do tego przepisuje jeszcze antybiotyk, bo podejrzewa że to albo dur brzuszny, ale tego nie jest pewien, albo jakieś zatrucie pokarmowe. Biegiem więc jeszcze do apteki. Antymalaryki mamy swoje, lekarz potwierdził, że są OK, więc Filip je od razu zażywa. Idziemy do hotelu, żeby wcześnie się położyć, bo sen to najlepsze lekarstwo.

1 komentarz:

Anonimowy pisze...

Jesteście Państwo niesamowicie opanowani i doświadczeni a myślimy także,że pod wieloma względami świetnie przygotowani i oby Wam szczęście sprzyjało do końca. Nie wiemy jednak co dalej zamierzacie robić i co tak naprawdę dalej, czy wracacie zaraz, czy razem, jak długo w tej Nigerii zamierzacie być, prosimy o garść informacji. Wczoraj na imprezie przez połowę czasu o was mówilismy, choć Was w ogóle nie znamy. Te pytania jednak się dość często przewijały pozdrawiamy 2 rodziny z Bielszowic