czwartek, 15 stycznia 2009

13 styczeń – Treking w Krainie Dogonów










Przewodnik jest punktualnie. Dzisiaj mamy do przejścia znacznie dłuższy odcinek niż dnia następnego. Rano jest dość chłodno. Przewodnik narzuca konkretne tempo, ale dajemy radę. Na pytanie o przerwę odpowiadamy przecząco. Za którymś razem nie pyta, tylko sam zarządza przerwę. Widać się chłopaczysko zmęczyło. Docieramy do pierwszej wioski. W sumie szybciej niż przypuszczaliśmy. Idziemy dalej. W kolejnej wiosce postój i uzupełnienie płynów. Ja dzielę się piwem z przewodnikiem. Gdybyśmy wzięli 3-dniowy treking na tej samej trasie, właśnie tutaj mielibyśmy nocleg. Jest 10 rano!!! Oni chyba myślą, że biali to inwalidzi, dla których kilka godzin marszu to dawka śmiertelna. Ano tak, zapomniałem, oni mają głównie turystów z Francji. Na takich rzeźników ze Śląska nikt tu nie jest przygotowany! Niby muzułmanin, ale piwko żłopie. Wspinamy się coraz wyżej, wioski podobne do siebie, ale za to te widoki!!!! Wielki Rów Afrykański to małe piwo, przy tym! Jest tak pięknie, że nawet zmęczenia nie czujemy. Wspinamy się po kamieniach i dogońskich drabinkach. Rozpadliny skalne i przepaście wyglądają niesamowicie. Są też pozostałości domków Tellemów (podobno byli bardzo niskiego wzrostu i czerwonoskórzy, jak podają legendy), którzy, żyli tutaj przed Dogonami, kiedy to około XIV wieku Dogoni przegnali ich stąd, zagarniając te tereny na pola uprawne. Do swoich niedostępnych domów skalnych wspinali się po lianach. Dogonowie to jeden z najbardziej oddanych tradycjom ludów w Mali. Ich wierzenia to animizm, mają swojego boga Ammę, od którego wszystko się wywodzi, są znakomitymi astronomami (od zawsze twierdzili, że Syriusz składa się z 3 gwiazd, co współczesnym astronomom udało się dopiero potwierdzić dzięki super silnym teleskopom w 1995 roku), na każdym kroku wystawiają fetysze mające ich chronić przed złymi mocami, po radę udają się do wioskowego hogona, który jest odpowiedzialny za organizowanie wszelkich ceremonii, 'poświęcanie' fetyszy itp. Część Dogonów przyjęła wiarę muzułmańską albo chrześcijańską, ale i tak dalej wyznają wierzenia swojego ludu. Raz na 60 lat odbywa się największe święto Dogonów – Sigui, kiedy to Syriusz jest w specjalnym położeniu. Dogoni wyrabiają na tę okazję ogromne maski (do 10 albo więcej metrów), odbywają się ceremonialne tańce i wielkie obchody. Także wakacje roku 2027 mamy już zaplanowane:) Turystyka miała wielki wpływ na ten obszar i jego mieszkańców, ale bardziej pozytywny niż negatywny, bo biedni Dogoni masowo przenosili się swego czasu do większych wiosek i miast w poszukiwaniu pracy, a od momentu odkrycia ich regionu przez turystykę (wg naszego niewiele wiedzącego przewodnika – początek lat 80-tych), zaczęli napływać z powrotem, wiedząc, że za turystyką zawsze idą pieniądze.
Coś niesamowitego. Jedne z piękniejszych widoków w naszym życiu, a coś tam jednak już człowiek widział i nie był to tylko Wirek Ratusz w Rudzie Śląskiej:) Mijamy kolejne wioski, a widoki zapierają dech w piersiach. Tereny wyglądają wspaniale do wspinaczki górskiej (tutaj myślimy o koledze Cyrusie). Znów się zatrzymujemy w oberży. Są też Francuzi. Przewodnik mówi nam, że dostaniemy materac i możemy się położyć i wypocząć. Jako, że przewodnik mówi tylko po francusku moja konwersacja z nim ogranicza się do dzielenia piwa (ci, którzy mnie znają wiedzą, że ja to małomówny chłopak jestem). Ala mówi, żeby on się położył skoro jest zmęczony. My nie potrzebujemy tego. Francuzi zjedli i idą na sjestę na dachu. Rzeczywiście chyba słabe organizmy. Nie dość, że do stóp góry dojechali autem to już są zmęczeni. Dobra dam im spokój, bo ktoś sobie jeszcze może pomyśli, że się na nich uparłem i ich nie lubię, a to nieprawda. Po prawie godzinnej przerwie ruszamy dalej. Zostało jakieś 2h marszu. Najpierw zejście ze skał, a później droga przez równinę. Nuda panie jak na polskim filmie! Nic się nie dzieje. W wiosce gdzie mamy spać odbywa się targ. Obskakują nas dzieciaki. Kupujemy tomaty i idziemy do naszej oberży. Zaczyna się szarówka. Zamawiamy jedzenie, rezerwujemy namiot. Pokoje są wszystkie zajęte, więc będziemy spali na dachu pod namiotem. Mam nadzieję, że będzie cieplej niż na pustyni. Popijamy herbatę i piwo czekając na jedzenie. Mija godzina, później druga. Zaczynamy się irytować, głównie Ala, bo ja to jednak rozumiem african time (poza tym chyba nie jestem aż tak głodny:) Po interwencji i dwuipółgodzinnym oczekiwaniu dostajemy jedzenie. Jest to yam, tak bardzo przez mnie oczekiwany. Jeszcze nie ugniatany jak w Nigerii, ale zawsze coś. Spotkany malijski przewodnik, który studiował w Nigerii powiedział, że w Ghanie już te wszystkie nigeryjskie przysmaki dostanę. Inshallah!
Jutro mamy jakieś 2,5h marszu. Luzik. To jak wypicie małego piwa naraz:)

2 komentarze:

Anonimowy pisze...

opisy i zawarte w nich dygresje noszą znamiona talentu, normalnie nie toleruję wulgaryzmów ale w Pana wykonaniu w takich warunkach, w takiej trudnej próbie życiowej nawet mi sią podobają. Pani Ala jak się domyślam, toleruje ten zawadiacki styl, choć go nie używa. To wszystko razem tworzy wspaniały kawałek dobrej roboty dziennikarskiej, choć może lepiej nie, bo wielu z nich nie dorównuje Wam do pięt, jestem pod wrażeniem Eliza

Ala i Filip pisze...

Pani Elizo, dziekuje w imieniu Filipa za tak mile slowa. Filip mi tu jeszcze w piorka obrosnie i nastepne posty bedzie mi dyktowal i kazal zapisywac jako sekretarce:)