czwartek, 15 stycznia 2009
12 styczeń – Wyżyna i Klif Bandiagary
Jak było planowane wstajemy rano i ruszamy na miasto. W planie jest zjedzenie omleta na ulicy (świetny - testowany dzień wcześniej), wymiana waluty oraz po raz kolejny przyspawanie rury. Musimy tez zatankować, bo wskaźnik spada poniżej Ľ. Nasz spawacz od razu nas rozpoznał i przystąpił do pracy. Stwierdził, że miejsce w którym jest rura jest zardzewiałe, ale da radę to jakoś inaczej naprawić. W międzyczasie śniadanko z masą lokalnych oraz setkami much. Dziwnym trafem jakoś żaden biały się na takie coś nie decyduje, choć jest ich tam sporo. Dopełnieniem śniadanka jest baranina z grilla. Zadowoleni i najedzeni idziemy odebrać auto, a tu kolejna niespodzianka. W kole tkwi wielki gwoźdź i nasz spawacz zaraz chce go wyciągać. Powstrzymałem go natychmiast z obawą, że gwóźdź jest na tyle długi, że przebił oponę. Jedziemy do poleconego przez niego „wulkanizatora” i oczywiście okazuje się, że gwóźdź wlazł 5cm w oponę. No pięknie. Wulkanizator rusza do roboty prosząc mnie o lewarek i klucz do opon. Nie no panie, pełny profesjonalizm! Mamy już rączkę do lewarka wykonaną wcześniej przez naszego spawacza, więc idzie to dość sprawnie. Co mnie zdziwiło, to że musiałem sam nią kręcić, w sumie to zniżka powinna być. W Nigerii takie praktyki są nie do pomyślenia. No ale to są pozostałości francuskiego kolonializmu....jedyne co dobre pozostało po nich to chyba bagietki.... A wracając do naszego spawacza – po wykonaniu roboty nie chciał pieniędzy, potraktował to jako reklamację. Ale oczywiście zapłaciliśmy, bo przecież to nie jego wina, że auto zardzewiałe.
W każdym razie po 30 min. opona jest naprawiona. Wszystko ręczna robota, aż miło popatrzeć, niestety aparat był głęboko zakopany i nie ma zdjęć, a szkoda. O wyważeniu opony nie ma mowy i ciężarki są mocowane dokładnie w tych samych miejscach co poprzednio. Na szczęście miejsca te wyróżniają się znacznie, gdyż są dużo mniej zakurzone. W międzyczasie Ala poszła do banku zmienić „jewro”. Nie dość, że bank okazał się być znacznie dalej niż sądziliśmy, to jeszcze nie zmieniali tam waluty. Pojechaliśmy na stację sprawdzić po ile paliwo i zapytać gdzie można wymienić szmal. Oczywiście taki serwis prowadził pan na stacji. Wymieniliśmy 100E po trochę słabszym kursie, zatankowaliśmy Montka i w trasę. 48km po asfalcie. Później 101km po laterycie i bruku! Tak bruku! Droga była wyłożona kamieniami zalanymi jakimś spoiwem. Niestety nie była to taka jakość jak za „wujka Adolfa”, więc prędkości raczej wielkiej nie rozwijaliśmy, za to te widoki! Na tych terenach pustynia zaczyna ustępować pola żyźniejszym terenom i robi się coraz bardziej zielono. Najchętniej, to by się człowiek tam zatrzymał, otwarł piwko, siedział i rozmyślał nad beznadzieją swojego zagonionego życia w sojuzie jewropejskim....ech mówię Wam Afrykę albo się kocha ponad wszystko albo się jej nienawidzi. U nas to jednak zdecydowanie miłość i chyba miłość odwzajemniona. Jak na razie Afryka jest dla nas bardzo gościnna. Przejechaliśmy nasze 101km i do Sanga zostało 40km. Z Sangi planowaliśmy zrobić 3 dniowy treking po krainie Dogonów. Ostatnie 40km, to jazda po kamieniach, dziurskach i innych rozpadlinach. Dzieciaki rozbestwione przez francuskich turystów (coś się nad biednymi żabojadami pastwię dzisiaj) skaczą, wydzierają się, w nadziei, że dostaną prezent. Przy każdym zatrzymaniu szczelnie otaczają auto krzycząc: „Madame, Monesiur – cadeau (prezent), foto, foto”. Oczywiście chcą aby zrobić sobie z nimi foto, a później zbierać za to opłatę. Dramat! Nierozważni turyści rozdający podarki i słodycze na prawo i lewo doprowadzili do bardzo niesympatycznej atmosfery! Ten odcinek zajmuje nam prawie 1,5h. Po drodze mijamy 3 samochody, przy których nasz Montek wygląda jak niemowlak. Auta są bardzo profesjonalnie przygotowane do bardzo trudnych wypraw, a pewnie żaden z nich nie zrobił tyle km po pustyni co my! Wyprzedzamy ich, gdyż ciągle spoglądają w swoje gps i inne elektroniczne cuda. My jak zwykle jedziemy na czuja, bo droga wydaje się oczywista. Dojeżdżamy do Sangi, pierwszy kampig dopiero się buduje, ale w drugim znajdujemy nocleg. Właściciel chce 10tys., ale widząc, że wsiadamy w auto aby szukać dalej „zjeżdża” z ceną do 7,5tys., co nas już zadowala. Na parkingu stoi żiguli, czyli sławetna łada. Dwóch turystów z Rosji przyjechało nią do Mali. Widzieliśmy ich już w Timbuktu. Ja jak zwykle z wielkim zainteresowaniem przyglądam się ich żiguli, bo już od dłuższego czasu choruję na takie auto. Niestety taka bryka z lat 70-tych jest w Polsce prawie niedostępna.
Ruszamy na miasto rozeznać sytuację. Negocjujemy ceny za przewodnika. Przeważnie turyści biorą tzw. pakiet „all inclusive”. Przewodnik+spanie+jedzenie. Nas interesuje sam przewodnik. Po długich targach w kilku miejscach znajdujemy przewodnika za 10tys. na dzień za dwie osoby. Biorąc pod uwagę jakie ceny śpiewali na początku, to całkiem niezłe. Mamy w planie treking dwudniowy, który według przewodnika książkowego powinien trwać 4 dni, a według lokalnych przewodników 3 dni. Niektórzy odmówili zrobić to w dwa dni, bo normalnie robią w 3, a krócej to im za trudno (chcemy chodzić, a nie biwakować)! Chłopcy chyba nie wiedzą co to znaczy Śląskie Charaktery! Targu dobijamy i przy okazji dajemy się zaciągnąć do sklepu z pamiątkami. W oczy rzuca mi się maska. Jest anglojęzyczny sprzedawca. Dobrze, z takim zawsze coś potarguję! Pytam o cenę i gość wali 100tys. (jakieś 150E). Ala mówi, że ta maska jest piękna i musi ją mieć. Wybucham śmiechem i zaczynam sypać do niego w pidżin english! Gościu pyta skąd jestem, a ja mu na to że z Nigerii. Show must go on! Mówię, że jestem Afrykańczykiem i ma nie patrzeć na mój kolor skóry. Zaczyna się poklepywanie po plecach, przepychanie, śmiechy i nagle on mówi, skoro jestem jego bratem, to da mi uczciwą cenę 25tys.CFA! No brzmi lepiej, ale nadal za dużo. Kontynuuję show, pełno lokalnych wokół patrzy i przyklaskuje, cieszy się. Chyba jeszcze nie widzieli, żeby biały mógł być taki równy gość. Mówię, że w Bamako są niższe ceny i oni w kraju Dogonów zupełnie zwariowali z cenami. Na pytanie ile zapłacę mówię, że 10tys.! Gość w szoku wychodzi, wraca za chwilę z właścicielem sztandu. Okazuje się, że właściciel był kiedyś w Nigerii w Sokoto, recytuję odwiedzone przeze mnie miejscowości, lecą kolejne zdania w pidżin english i właściciel mówi - dobra sprzedaję za 10tys. Ala stoi w szoku i pakuje maskę. Masa lokalnych chłopaków przybija mi „piątki”. W bardzo miłej atmosferze wracamy do naszego hoteliku, gdzie czeka na nas smakowita kolacja. Jutro o 7 ruszamy!
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
5 komentarzy:
buchachachacha.... no opowiesc o kupowaniu maski wali na kolana !!! :) normalnie smialem sie na glos czytajac, wyobrazalem sobie Filipa jak gardluje z tubylcami udajac rodowitego Afrykanca :)
Pidżin english - pięknie Filip. Czułem coś że twoje korzenie nie są Śląskie ale Nigeryjskie hehe pozdrawiam Witold.
Wydaje sie więc, że Kapuścinski nie do końca miał racje pisząc, że prośby o prezenty lub pieniadze kierowane do białych przez mieszkanców Afryki wynikają wyłącznie z "kultury wymiany" panujacej na Kontynencie...
Wydaje sie więc, że Kapuścinski nie do końca miał racje pisząc, że prośby o prezenty lub pieniadze kierowane do białych przez mieszkanców Afryki wynikają wyłącznie z "kultury wymiany" panujacej na Kontynencie...
Kurcze ale historia...
Ślędze waszego bloga od jakiegoś czasu (linka podesłał Bomba), jestem pod niesamowitym wrażeniem.
Powodzenia i czekam na więcej
Przemion
Prześlij komentarz