środa, 24 grudnia 2008

23 grudnia - In Montek we trust!









Pobudka o 6:14 rano, żeby się przygotować do wypłynięcia łodzią o godzinie 7. Oczywiście z 7 robi się 8, bo nasi łódkowi macherzy mają czas i od 6:50 kwitniemy czekając aż ktoś się zjawi. Łódź, którą mamy wypłynąć, to prawdziwa tradycyjna łódź rybacka, zwana lanche, około 20-metrowa, z żaglem, oczywiście ręcznie szytym. W środku sieci, pełno łusek i miły zapaszek rybny. Nasi majtkowie to 2 młodych lokalnych chłopaków, to prawdopodobnie Haratyni. Po francusku znali słowo bon i pas bon, więc nasza konwersacja odbywała się na migi. Wytłumaczyliśmy im na mapie, dokąd chcielibyśmy pojechać, oni mądrze kiwali głowami, że rozumieją. Po 'wystartowaniu' łódki, okazało się, że te wysepki, do których chcielibyśmy dotrzeć, nie są w zasięgu jednodniowej wycieczki, bo nasz wehikuł wodny poruszał się z prędkością maksymalnie 3-4km na godzinę. Na szczęście ptaki można zaobserwować i na bliższych mieliznach i wysepkach. Do Parku Banc D'Arguin emigrują ptaki z całej Europy oraz część z Ameryki Północnej. Można tam wypatrzeć kilkadziesiąt gatunków, z których dla nas najbardziej atrakcyjne są flamingi, i tak też wytłumaczyliśmy majtkom, że mają płynąć w okolice, gdzie można spotkać flamingi. Po jakiś 3 godzinach pływania, dotarliśmy do wysepki, gdzie brodziły w wodzie czaple, pływały kormorany i pelikany oraz pomniejsze ptaszki. Akurat te ptaki to dla nas nie nowość, bo w tym roku widzieliśmy ich całe mnóstwo w Delcie Dunaju w Rumunii (Ula i Krzysiu – tym razem nie było tak strasznie zimno, wystarczył tylko polar:). A flamingów jak nie było, tak nie ma. Widząc porywające tempo naszej łodzi, nie wiedzieliśmy jakie są szanse, żeby dopłynąć gdziekolwiek, gdzie można zobaczyć te różowe ptaki. A czas coraz bardziej nas naglił, bo mając na uwadze wczorajszą eskapadę, chcieliśmy mieć przynajmniej 3 godziny na przejazd przez pustynię z powrotem do drogi głównej, zanim zapadnie zmrok. Ale mieliśmy szczęście – w trasie powrotnej udało nam się zobaczyć parę niewielkich grup flamingów brodzących w wodzie. Nie było to to, na co miałam nadzieję – całe klucze lecących flamingów, bądź bardzo gromadnie brodzących przy brzegu, ale zawsze coś... Widać po takie widoki trzeba się udać do Miami albo jeziora Nakuru w Kenii. Najprzyjemniejszą częścią wycieczki było gotowanie przez naszych majtków ryb oraz ryżu, a także częstowanie nas raz po raz świeżo przygotowaną herbatą. Po 8 godzinach pływania dotarliśmy, już trochę zaniepokojeni późną godziną, do osady, w której czekał na nas Montek. Szybko uregulowaliśmy należność za łódkę oraz spanie w namiocie i ruszyliśmy w drogę powrotną, która wg słów mieszkańca osady, miała trwać około 2 godzin. Przy wyjeździe udało nam się znaleźć świeże ślady samochodu, który jechał na ten sam azymut, co my, i postanowiliśmy się ich trzymać. Były momenty, że ślady stawały się mniej wyraźne, ale cały czas udawało się je odnaleźć. Na twardszych odcinkach Filip rozwijał prędkość do 90km/h! Czuliśmy się trochę jak na rajdzie Paryż-Dakar. Niesamowite przeżycie. W pewnym momencie, jadąc przez dość głębokie piaski, Montek zaczął się dość mocno nagrzewać. Jak tylko dotarliśmy do twardszego i płytszego fragmentu, zatrzymaliśmy się, nie wyłączając silnika Filip otworzył klapę, a ja włączyłam ogrzewanie. Temperatura szybko spadła. Postanowiliśmy na ogrzewaniu jechać już do końca, żeby nie ryzykować ponownego przegrzania w nieodpowiednim momencie, gdzie zatrzymanie groziłoby zakopaniem się. W pewnym momencie dotarliśmy nawet do drogowskazu pustynnego, który upewnił nas, że jedziemy w dobrą stronę. Chwilę za tym drogowskazem zaczynały się coraz wyższe wydmy, i gdyby nie pewność, że jak jest drogowskaz i są ślady kół, to to musi być dobra droga, chyba byśmy się wycofali. Wjeżdżaliśmy na wysoką wydmę, typu tych, które są na obrazkach przedstawiających prawdziwą pustynię. Montek ciągnął uparcie w górę, Filip kurczowo trzymał kierownicę i koncentrował się na podjeździe, ja trzymałam się rączki na drzwiach bocznych, cała blada, wiedząc czym grozi zakopanie się w piachu w tym momencie. Ale oczywiście Montek i Filip dali radę, wjechaliśmy i zjechaliśmy z wydmy, a za parę kilometrów ukazała się już droga asfaltowa, która była naszym celem. Jechaliśmy godzinę tylko, pokonując 57km po pustyni. Na koniec dopompowaliśmy z powrotem opony, trochę poukładaliśmy graty, które się mocno poprzemieszczały podczas podskoków samochodu i ruszyliśmy w 240km trasę do stolicy – Nawakszut. Po 3 godzinach jazdy dotarliśmy do celu i znaleźliśmy super zajazd, w którym zatrzymują się głównie offroadowcy. Mają tutaj nawet WiFi! Wyczerpani, zmyliśmy z siebie piaski Sahary i udaliśmy się na zasłużony odpoczynek.

3 komentarze:

Anonimowy pisze...

Filip cos marnie wygladasz na tej lajbie, jakbys najadl sie surowych rybek i zapic czym nie mial. To wszystko pewnie wina braku browca :) No chyba ze odwiedzanie 2 razy rezerwatow ptakow w ciagu jednego sezonu to ponad Twoje sily ;)
U&K

Anonimowy pisze...

nie chcemy sie powtarzać ale czytamy Wasze posty z wielkim przejęciem i gratulujemy Wam odwagi i tego daru poszukiwania i pokonywania strachu rudzianin II

Ala i Filip pisze...

Piwa brak, to fakt. Ostatnie bylo z Niemiaszkami na Wigilie:) Tak poza tym na tej lajbie to nuda Panie, jak na polskim filmie, nic sie nie dzieje!