Tak gwoli uzupełnienia dnia dzisiejszego, coś dla koneserów złocistego napoju bogów. Udało się nabyć wreszcie marokańskie piwo! Wcześniej piłem w Marrakeshu piwo hiszpańskie „Alhambra” w kawiarni gdzie mieli WiFi (chyba jedno z najdroższych piw w moim życiu - 16zł za 0.25litra – śmieszna pojemność - już nawet Lufthansa po moich częstych lotach ostatnio zmieniła gabaryty z 0.25l na 0.33, bo za często musieli kursować do mnie:) Nabyłem dzisiaj 3 sorty: butelkowe „Flag Speciale” 0.25l za 8.5MAD, puszkowe „Flag Pils” 0.5l za 12MAD i butelkowego bociana „Stork” 0.33 za 9.5MAD. Oczywiście w całym mieście jest jest jeden lub dwa sklepy z alkoholem (czułem się jak w Trolhattan w Szwecji:). Na miejscu trunki pakują w gazety i czarne reklamówki. W sumie Allah czuwa! Aby dopełnić wieczora dałem się jeszcze skusić dziadkowi na „happy cake”. Ciasteczko z dodatkiem haszu. Z takim arsenałem udaliśmy się do hotelu. Oczywiście w sklepie zapytałem, czy mogę zacząć konsumpcję już w drodze powrotnej, ale odpowiedź była zdecydowanie negatywna. W hotelu wypiłem piwko i zjedliśmy ciasteczko na pól. Ten hasz to chyba był taki sam jak trawka, którą kiedyś kupiliśmy w Laosie, która okazała się zwykłą trawą skoszoną pod czyimś domem... Cóż, i tym razem ja dałem się nabrać, ale jutro poszukam dziadka, bo stał niedaleko parkingu! Jakby co to na miejscu zjem 4 ciastka i zobaczymy co będzie:) Dzisiaj zachwalał: „My friend take one for free, try it and you will come back tomorrow to pay and take more”.
Wracając do piwa, bocian (Stork) bardzo pozytywnie mnie zaskoczył. Przyzwoita goryczka, odpowiednia ilość ekstraktu, był po prostu smaczny (wiadomo, ze nie to co Książęce, ale Żywca przebija). Następnie sięgnąłem po „Flagę Pils”! No i tu już było znacznie gorzej. W sumie co się dziwić, jak reklamą na piwie (notabene wątpliwą) był medal zdobyty w Amsterdamie nie wcześniej czy później niż w....1981roku! Wtedy to ja już miałem kilka sortów piwa na swoim koncie (no może w formie pianki z piwa taty, no ale od czegoś trzeba zacząć). Piwo lurowate, bez goryczki, takie popłuczyny, no ale jak stare porzekadło mówi: „na bezrybiu i rak ryba”, wszak to kraj w 99% muzułmański.
Będę informował zainteresowanych o kolejnych złocistych podbojach. Boję się tylko Mauretanii, bo tam ponoć Sahara, dosłownie i w przenośni! A człowiek nie wielbłąd.....
Jak już jesteśmy przy spożyciu, to dzisiaj na obiad znaleźliśmy bardzo lokalną knajpę. Wśród zgrai lokalusów pijących herbatkę zamówiliśmy marokański specjał „tagine”, czyli mięso mielone zapiekane z warzywami (w naszym przypadku tartymi pomidorami i marchewka prawdopodobnie) na glinianym talerzu, przykrytym glinianym stożkiem. Na starter dostaliśmy, pieczone sardynki:) Całość konsumowało się z bagietką (tutaj podstawa – pozostałość po Francuzach) i muszę powiedzieć, ze było bardzo smaczne i pożywne. Ja oczywiście jak grzeczność nakazuje zostawiłem nasze talerze puściutkie:) Jutro będziemy polować na couscous, gdyż piątek jest tradycyjnie jedynym dniem kiedy serwuje się właśnie ten rodzaj kaszy.
sobota, 20 grudnia 2008
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
4 komentarze:
A gdzie zdjęcia flaszek?
Bezcenna wiedza ! :)
Tak szybko wypilem to piwo, ze zapomnialem zdjecie zrobic:(
f
boze czytam i nie wierze WSZYSTKO jest dokladnie ODWROTNIE nic nie rozumiecie z waszej wycieczki mieszkam w maroku od lat
Prześlij komentarz